niedziela, 19 sierpnia 2012

Recenzja powieści M.V. Llosa "Marzenie Celta"

nagrodzona na portalu Wydawnictwa Znak


 Pod koniec XIX wieku Joseph Conrad przebywał w Afryce jako oficer brytyjskiej marynarki wojennej. Początkowo jedynie żołnierz, później również baczny obserwator, z biegiem czasu zrozumiał prawdziwy powód, dla którego przybył na rozgrzany słońcem Czarny Ląd. W 1899 opublikował „Jądro ciemności", zrodzony z przerażenia i niedowierzania literacki portret Wolnego Państwa Kongo, bezlitośnie eksploatowanego przez kraje europejskie - Belgię, będącą prawnie w posiadaniu tych terenów oraz Wielką Brytanię.

Podczas swojego pobytu w Afryce Joseph Conrad spotkał Rogera Casementa, brytyjskiego dyplomatę. Wymiana poglądów i obserwacji zaowocowała wieloletnią przyjaźnią. Obaj byli jednymi z nielicznych, którzy głośno odważyli się mówić o tym, co dzieje się w kolonizowanych państwach. Pod płaszczem chrystianizacji, wprowadzania europejskiego modelu handlu, budowania dróg, kolei i infrastruktury miejskiej, dokonywano rzeźni miejscowej ludności.

Llosa w „Marzeniu Celta" odwraca oś uwagi z Conrada na Casementa. Z pochodzenia Irlandczyk z wyższych sfer, wykształcony, pracowity i obdarzony pasją poznawania nowych krain, szybko awansował i objął dyplomatyczne stanowisko w Kongo, a potem w Ameryce Południowej. Nieco ekscentryczny samotnik, ze względu na ukrywaną homoseksualność stroniący od bliskich kontaktów z ludźmi (XIX i początek XX wieku to bowiem czasy konserwatyzmu obyczajowego, z trudem akceptującego odmienność seksualną), nie bał się wywoływać kontrowersji pytaniami o łamanie praw ludzkich, o zbrodnie i potrzebę wzięcia odpowiedzialności za popełnione czyny. W fabrykach kauczuku w Kongo dla potrzeb europejskiego zbytu ponad siły i wbrew jakimkolwiek zasadom humanitaryzmu pracowały dzieci na równi z dorosłymi, zdrowi i chorzy, kobiety i mężczyźni. Łapani znienacka i brutalnie wywożeni ze swoich plemion do katorżniczej pracy wiedzieli, że jedynym wybawieniem jest śmierć. Wieloletni proceder eksterminacji Kongijczyków wypracował niezliczone metody bestialskiego wykorzystywania ich jako siły roboczej. Buntujących się karano dotkliwymi chłostami, dezerterów - więzieniem kobiet w bydlęcych szopach, gdzie stłoczone na niewielkim klepisku spały we własnych odchodach. Aby oddać brytyjskim kompaniom wymagany kontyngent kauczuku, a jednocześnie utrzymać się przy życiu, rodziny zmuszone były sprzedawać własne dzieci.

Podobną sytuację Casement zastał w Ameryce Południowej. Olbrzymi brazylijski monopolista, senior Arana, kopiując metody stosowane w Kongo, wyprowadził swoją firmę na finansowy szczyt. Notowany na londyńskiej giełdzie, był potentatem, przed którym otwierały się drzwi na wszystkich szerokościach geograficznych. Casement, wycieńczony chorobami intelektualista, zdeterminowany był mimo to podjąć nierówną walkę z potężną machiną zła. Drążąc dogłębnie strukturę upodlenia w Kongo i Ameryce Południowej, uświadamia sobie, że Wielka Brytania te same metody przez całe wieki stosowała wobec jego ojczyzny - Irlandii. Utrzymywanie „mniejszej wyspy" w biedzie, blokowanie kontyngentów z żywnością w czasach Wielkiego Głodu, podczas którego zmarło milion osób, a kolejny milion wyemigrowało do Ameryki, praktyczny brak dostępu do edukacji wyższych poziomów, tępienie języka, kultury i katolicyzmu to główne grzechy Wielkiej Brytanii, popełnione na Irlandii.

Od tej obserwacji już tylko kilka kroków dzieliło Casementa od celi śmierci. Oskarżony o zdradę stanu i działania przeciwko Koronie Brytyjskiej, długie miesiące walczył o ułaskawienie. Wspierały go największe autorytety, łącznie z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Oficjalnego poparcia odmówił mu jednak Joseph Conrad, wówczas już uznany autor „Lorda Jima" czy „Smugi cienia". Llosa, tropiąc motywy jego działania, wysuwa jako powód patriotyzm Korzeniowskiego. Jako Polak nie mógł wspierać żadnych działań, w których sprzymierzeńcem byliby Niemcy, a na tym głównie opierał się irlandzki plan wyzwolenia narodu.

Marzenie Celta" mimo mylącej lekkości tytułu, jest pozycją niezwykle wymagającą. Llosa, sam będąc erudytą, oczekuje od czytelnika rozległej wiedzy historycznej i umiejętności myślenia politycznego. Casement jest tu bowiem przede wszystkim uwikłanym w dyplomatyczne kłamstwa i matactwa bojownikiem o wyższe cele, o sprawiedliwość społeczną; idealistą, wierzącym, że świat można zmienić na lepsze. Napisana z rozmachem i osadzona w bogatym kalejdoskopie miejsc, zdarzeń i postaci powieść jest gorzkim rozliczeniem rasy białej za zbrodnie popełnione na rdzennych mieszkańcach biedniejszych kontynentów. Stanowi tym samym niezwykle ważną pozycję, uzupełniając pamięć zbiorową o trudny i niestety nadal nie zakończony fragment historii.

Słitaśna fotka

Screen shot 2011-03-25 at 11.52.47 AM Ja w kuchni. Ja przy nowym samochodzie. Mój syn w komunijnym garniturze. Sylwestrowo. Imieninowo. Takie sobie. Wszyscy znamy opisy zdjęć w galeriach portali społecznościowych. Odkąd wybuchła wielka wrzawa związana z absolutnie bezprecedensowym w Polsce wkroczeniem naszej-klasy do najnowszej rzeczywistości wirtualnej, w Internecie pojawiły się miliony zdjęć. Początkowo trochę nieśmiało dodawaliśmy kilka fotografii, najchętniej tych z czasów szkolnych. Obróbka cyfrowa na poziomie podstawowym jest jednak narzędziem tak prostym, że aż kusi, aby wykorzystać ją do czegoś więcej niż tylko zapychania miejsca na dysku. Fenomenem – mocno ostatnio krytykowanej – naszej-klasjest to, że po zaledwie kilku latach od powstania zdołała przyciągnąć do siebie nie tylko rzesze ludzi w przedziale wiekowym 14 – 40 czyli stałych użytkowników sieci. Zadziwiająca jest ilość emerytów, którzy odkurzyli swoje albumy, zlecili rodzinie zeskanowanie wybranych fotografii, upublicznili je. Oczywiście, bezkonkurencyjny na zachodzie facebook, ma wśród swoich użytkowników nieporównywalnie więcej osób po 50 roku życia, w warunkach polskich nasza-klasa nie ma sobie jednak równego. Polski emeryt rzadko loguje sie do królestwa Marka Zuckerberga. Tysiące naszych babć i dziadków ma natomiast swoje profile na ‘nk’. Najaktywniejsi z nich systematycznie dodają zdjęcia wnuków, uroczystości rodzinnych, czasem wycieczek. Kopiują wierszyki z okazji Wielkanocy i Walentynek, używają komunikatora, wysyłają wiadomości do kolegów sprzed lat. Inna grupa osób ujawnia informacje o sobie skąpo, logując się na naszą -klasę tylko po to, aby podpatrzeć – jak przez dziurkę od klucza – co dzieje się u innych. Tym sposobem spokojna, zawsze uśmiechnięta pani Jadzia z czwartego pietra czy wujek Władek, pozornie zajęty tylko swoja działką, mają doskonały wgląd w życie sąsiadów, ich rodzin, nauczycieli, księży, sympatii. Ponieważ główną opcją naszej-klasy jest tworzenie galerii zdjęć, użytkownicy tego portalu mają możliwość przejrzenia fotografii z najróżniejszych miejsc i w najróżniejszych pozach. Zajęcie z czasem może przerodzić się w prawdziwe hobby, a nawet …uzależnienie. Czujne, nawykłe do przeglądania fotek, oko jest w stanie po pewnym czasie z łatwością odróżnić, czyje profile są interesujące, a na które nie warto tracić czasu.
Legendarne już ‘słitaśne fotki’ to zestawy zdjęć interesujące głównie dla samego/ samej modela/modelki, nierzadko występujących w podwójnej roli fotografowanego i fotografa. Aby prawidłowo wykonać ‘słitaśną fotkę’ należy przestrzegać kilku podstawowych zasad. Ujęcie musi być wykonane z wyciągniętej dłoni, nieco od góry, co zapewnić ma optyczne zwiększenie oczu i kilku innych części ciała (głównie partii górnych). Istnieją na ‘naszej-klasie’ imponujące kolekcje użytkowników, którzy na 70, 80, czasem nawet 100 zaprezentowanych światu fotografii, zmieniają tło tylko kilka razy – z kuchni na balkon, a potem dla odmiany ogródek. „Słitaśne’ najczęściej jednak robione są w łazience. Metoda jest trochę skomplikowana, ale po kilkunastu próbach na pewno nas zadowoli. Rękę, w której trzymamy aparat, należy wygiąć tak, aby wychodziła poza ramę lustra, jednocześnie nie zmieniając drastycznie proporcji ciała (choć ta ostatnia wskazówka jest przez wielu z nonszalancją odrzucana). Usta w dziobek, oczy otwieramy szeroko, jakby zdjęci nagłym przerażeniem. Pstryk. I powtórka. Pstryk. Elementem podnoszącym znacząco wartość ‘słitaśnej’ jest niby niechcący odsłonięte ramiączko biustonosza (dziewczyny) czy napięte do granic wytrzymałości – również oglądającego – przypieczone w solarium bicepsy (chłopaki).
Z lubością fotografujemy wszelkie zmiany w naszym wyglądzie. Nowa fryzura, tipsy z brokatowym wężem, tatuaż na plecach, łydce i pod uchem.
Stety lub niestety, ale minęło już największe zachłyśnięcie się ‘nasza-klasą’, emocje opadły, a większość użytkowników zrozumiała, że skoro przez 20 lat nie widzieliśmy kogoś, z kim w podstawówce lubiliśmy skakać w klasy, to pewnie ta osoba wcale nam do szczęścia nie jest potrzebna. Odgrzewane entuzjastycznie znajomości szybko zamieniają sie w kurtuazyjną wymianę wirtualnych życzeń i niewiele znaczących komentarzy pod zdjęciami.

Na facebooku, obleganym przez młodsze niż wspomniana pani Jadzia czy wujek Władek pokolenie, głównym narzędziem nie jest galeria zdjęć, ale ‘ściana’ czyli miejsce do wymiany poglądów, wklejania linków z ulubionymi piosenkami, komentowania bieżących wydarzeń. Nieudana próba stworzenia podobnych możliwości na naszym rodzimym portalu skończyła się ogólnonarodowym, pospolitym ruszeniem przeciwko ‘śledzikowi’. Trudno zgadnąć, co tak naprawdę było przyczyną niechęci użytkowników do tego – wtórnego, ale przecież pozornie gwarantującego sukces – pomysłu twórców ‘nk’. Być może nie spodobała się nazwa. „Śledzik’ od pejoratywnie kojarzącego się ‘śledzić’ to kiepska idea w kraju o tak skomplikowanej historii najnowszej, gdzie każde dziecko zna słowo lustracja (nawet jeśli nie ma pojęcia jak je zdefiniować), a SB, pluskwy, permanentna inwigilacja i spiskowa teoria dziejów to chleb powszedni naszych krajowych mediów. Facebookowa ‘ściana’ przywodzi bardziej na myśl anarchistyczne graffiti, wolność wypowiedzi, brak cenzury. Ze ‘ściany’ korzystają wszyscy użytkownicy facebooka, ze ‘śledzika’ na naszej-klasie tylko nieliczni.
Polacy, przebywający w Irlandii, używają naszej-klasy do podtrzymania kontaktu ze znajomymi i rodziną w Polsce, a także podobnymi jak my emigrantami. Każdy stara się pokazać od jak najlepszej strony, emigracja na Zachodzie zobowiązuje! Nawet, jeśli jesteśmy na bezrobociu, z nigdy nie doskonalonym angielskim, skazani na najtańsze zakupy w Lidlu czy Aldim, nie tracimy fasonu. Boso, ale w ostrogach zdobywamy klify Moheru (wycieczka na spółkę ze szwagrem, koszty paliwa po połowie), w zwycięskiej pozie obejmujemy gazowy kominek w ‘living roomie’. Swoistym paradoksem jest, iż niejeden wyjazd nad morze czy jezioro zorganizowany został tylko po to, aby można było dodać zdjęcia na ‘nk’. Tym sposobem twórcy tego portalu powinni zostać nominowani do nagrody ‘Promotor outdooru’ za ostatnie – co najmniej! – 5 lat.
Sporym zainteresowaniem cieszą się zawsze zdjęcia z imprez, najlepiej firmowych, jeśli pracujemy w międzynarodowym towarzystwie. Możemy wtedy zaprosić koleżankę z Filipin czy Indii do wspólnego pozowania. Gwarantowane, chłopaki na osiedlu/we wsi pękną z zazdrości.
Oczywiście, dopóki fotografie umieszczane na portalach społecznościowych nie przekraczają granic dobrego smaku ani nikogo nie obrażają– nie ma w nich nic złego. To indywidualne decyzja każdego czy chce opublikować w sieci swoją łazienkową półkę z kosmetykami czy też galerie udostępni tylko wybranym znajomym i zablokuje możliwość komentowania. Mimo, iż dość ograniczona narzędziowo, nasza-klasa nadal jest miejscem spotkań wirtualnych, odwiedzanym częściej niż portale randkowe. Twórcy ‘nk’ rozwijają skrzydła, jednak po historii ze śledzikiem i słabym zainteresowaniem oferowanymi grami, wydaje się, że Polacy lubią sobie tylko pooglądać, w zaciszu domowym skomentować kto utył a komu się wiedzie za dobrze, a potem wrócić do swoich spraw, ugotować obiad, iść do pracy…

Święconka w Clondalkin

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Święcenie pokarmów w Wielką Sobotę to jedna z najbardziej rozpoznawalnych tradycji świąt wielkanocnych. W Polsce kościoły tego dnia otwarte są od rana i najczęściej co pół godziny księża poświęcają przyniesione w koszykach pokarmy: kolorowe pisanki, baranki z cukru, kiełbasy, chleb, chrzan i sól. W Dublinie od kilku lat święcenie odbywa się w parafii polskiej pw. św. Audeona oraz w kościele Dominikanów. Ze względu na olbrzymie tłumy, jakie się tam tego dnia zbierają oraz usytuowanie obu kościołów w centrum miasta, wielu Polaków szuka innego miejsca na poświecenie swych wielkanocnych smakołyków.  W Irlandii zwyczaj święcenia pokarmów nie jest znany, mimo to tutejsi duchowni chętnie pomagają mieszkającym na terenie ich parafii Polakom i organizują święconki w swoich kościołach.

Jednym z takich miejsc jest parafia pw. Niepokalanego Poczęcia w Clondalkin. W tym roku już po raz trzeci odbędzie się tam tradycyjne święcenie pokarmów. Ceremonię jak zwykle poprowadzi ojciec Damian Farnon, katecheta pracujący z dziećmi i młodzieżą w lokalnych szkołach. Ponieważ księża irlandzcy nie znają liturgii święcenia pokarmów, odpowiednie teksty po polsku przygotowuje Polak, student teologii. Pomaga on również ojcu Damianowi w przeprowadzeniu prawidłowej ceremonii. Od samego początku organizacją święconki w Clondalkin zajmuje się także Dorota Lach, która do Irlandii przyjechała kilka
lat temu z Łodzi. Dorota przygotowuje ogłoszenia o święconce i rozwiesza je w okolicznych sklepach, głównie ze wschodnia żywnością. Jest również główną organizatorką logistycznej strony przedsięwzięcia. A to, jak się już po pierwszym razie okazało, jest nie lada wyzwaniem. Według przewidywań księdza i organizatorów, trzy lata temu do kościoła miało przyjść pięćdziesiąt osób. Pojawiło się prawie trzysta. W ubiegłym roku świecących pokarmy było jeszcze więcej. Dla wszystkich koszyków musiało wystarczyć miejsca na ławkach i specjalnie w tym celu przyniesionych z zaplecza stołach. Oprócz Polaków, na  ceremonię przybyli także emigranci z innych słowiańskich krajów, w których znany jest zwyczaj wielkanocnego święcenia pokarmów.  W ceremonii uczestniczyli też Irlandczycy, zaproszeni przez ojca Damiana. Z uwagą przyglądali sie imponującej wystawie ponad pięciuset koszyków, udekorowanych białymi serwetkami i wypełnionych przysmakami. Do postawionego w centralnym miejscu wielkiego kosza, przybyli wrzucają również pokarmy dla ojca Damiana, w podziękowaniu za pomoc, jaką ofiaruje polskiej społeczności. Tym sposobem na niedzielne śniadanie wielkanocne z innymi księżmi, ojciec Damian przynosi polskie wędliny, baranki, pisanki.
Ojciec Damian, Dorota Lach i kilku innych Polaków – parafian, zachęceni wysoką frekwencją w Wielką Sobotę, planowali zorganizować również inne, ważne w roku liturgicznym nabożeństwa i ceremonie, np. pasterkę czy nabożeństwa majowe. Na razie jednak pozostaje to w sferze planów, do zorganizowania takich spotkań potrzeba bowiem przynajmniej kilku aktywnych osób, które chciałyby poświecić część wolnego czasu na pracę w kościele, na rzecz polskiego duszpasterstwa.

Na razie ojciec Damian cieszy się z obecności tak wielu osób przynajmniej w ten jeden dzień w roku. Porównuje to do ‘pospolitego ruszenia’ Irlandczyków w Środę Popielcową, kiedy każdy spieszy do kościoła aby posypać głowę popiołem.
W tym roku świecenie pokarmów w parafii w Clondalkin odbędzie się tradycyjnie w godzinach przedpołudniowych. Organizatorzy już wkrótce rozwieszą plakaty i umieszczą w Internecie ogłoszenia ze szczegółami ceremonii.

Stanę silny naprzeciw słońca!

ania_robb Decyzje o wyjeździe za granice można podzielić na trzy kategorie. Pierwsza to taka, która od początku zakłada pozostanie w Irlandii, Wielkiej Brytanii, Holandii na stałe. W Polsce nie zostawia się wtedy mieszkania, nawet do wynajęcia, samochodu, dzieci. Wyjazd jest bezkompromisowy – tu  jest moje nowe miejsce do życia, tu zostanę. Ułatwia to wiele spraw i pozwala uniknąć bytowania jedną nogą na wyspie, drugą w kraju. Inna decyzja to wyjazd z opcją otwartą; zostanę tak długo, jak będzie dobrze. Wrócę albo nie. Zobaczę na miejscu, okaże się za jakiś czas. Trzeci pomysł to wyjazd z konkretnym planem powrotu. Może to być kupno lub budowa domu, inwestycja we własny interes, lokowanie zaoszczędzonych euro na korzystnych oprocentowaniach w bankach, gry giełdowe. Albo – wyjazd w egzotyczną podróż.

(...)

Ania i Robb

Najpierw Anglia i praca zarobkowa. Ania i Robb Maciagowie od samego początku wiedzieli, że za granicą są tylko po to, aby…wyjechać jeszcze dalej. Mieli już za sobą 15-miesięczną wyprawę przez Azję, tym razem zaś planowali Jedwabny Szlak czyli przejazd dawną trasą handlową łączącą Chiny z Bliskim Wschodem i Europą. Niejeden podróżnik przemierzył już więcej kilometrów, zobaczył więcej niż w czasie swojej wyprawy małżeństwo Maciągów. Ich wielkość i niezwykłość polega jednak na tym, że oni tysiące kilometrów pokonali rowerem! Z rodzinnej Świerzawy wyruszyli, aby ponownie zobaczyć Azję – Tadżykistan, Chiny, Syrię, Bazując na doświadczeniach z poprzednich wypraw, przygotowali się logistycznie na kilka miesięcy pakując do rowerowych sakw cały potrzebny do przetrwania dobytek. Początkowo towarzyszył im kolega, Anglik, większą
część trasy przejechali jednak we dwójkę. Niestrudzenie fotografowali mijane krajobrazy i spotkanych ludzi, a ich zdjęcia są doskonałą jakościowo dokumentacją tego, co wydarzyło się na trasie. Relację pamiętnikarską prowadzili też w Internecie. Robb jest nie tylko zapalonym podróżnikiem. Ma także za zacięcie pisarskie, jest autorem książki „Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę”. Jest również laureatem Travellera, nagrody National Geographic oraz zdobywcą tytułu Podróżnik Roku miesięcznika „Podróże”. Robb jest charyzmatycznym frontmanem dwuosobowego zespołu, jaki stworzyli z Anią, człowiekiem niezwykle medialnym, który w prosty, zwyczajny sposób potrafi opowiedzieć o wielkim wyczynie, jakiego dokonali z żoną. Ania Maciąg jest dziewczyną drobną, o delikatnej urodzie, nie sposób jednak posądzić jej o bycie słabym ogniwem wypraw. Jest silna i konsekwentna, w codziennych relacjach z rozpalonych piasków pustynnych czy międzynarodowych jarmarków gdzieś w głębi azjatyckiego kontynentu, zawsze się uśmiecha. Marznąc nocą w namiocie czy prażąc się podczas jazdy górskimi przełęczami, zawsze maja coś dowcipnego, interesującego, wzruszającego do powiedzenia. Ich relację z zapartym tchem śledzą przyjaciele, rodzina, a także tysiące podróżników, w tym wielu takich, którzy jeszcze nie zdecydowali się na najodważniejszy krok w nieznane, ale którzy marzą aby objechać świat dokoła, aby zdobyć Koronę Ziemi, aby przepłynąć wpław Bałtyk.
Robb i Ania to rowerzyści, a ich dewizę życiową znaleźć można na stronie internetowej: ku-sloncu.org. „”Rowerzysta to pielgrzym, tułaczka, radość z życia, przygoda, smak wolności i przestrzeni.” Swoje wyprawy relacjonują podczas spotkań autorskich, prelekcji na targach podróżniczych. Promują wspaniały sport, przy okazji udowadniając, że życie nie jest nudne, jeśli tylko chce się wyjść z domu i – parafrazując słowa poety łotewskiego – stanąć silnym naprzeciw słońca.


Emigracja daje szanse na to, że takie marzenia j(...) Robba i Ani mogą się spełnić, że niekoniecznie jedyne na co nas stać, to wodzenie palcem po mapie i przeglądanie cudzych galerii z zapierających dech w piersiach wypraw. Wyjazd za granicę nie jest oczywiście jedyną możliwością realizacji odważnych marzeń, daje jednak szansę szybkiego zgromadzenia potrzebnych środków finansowych i racjonalnego rozplanowania podróży w najbliższej przyszłości.
Zbliżający się sezon wakacyjny prowokuje do przeglądani atlasów, map, wytyczania – przynajmniej w wyobraźni – nowych tras i miejsc do zdobycia. Najodważniejsi pójdą tak jak (...), Ania i Robb – ‘ku słońcu”, osiągną to co innym wydaje się nieosiągalne, zamienią życie w wielką przygodę.

Lekcja tolerancji w praktyce

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Na ścianach pierwszej klasy wiszą polskie napisy: „Proszę”. „Dziękuję”. „Przepraszam”. W kąciku czytelniczym  książki o Polsce, widokówki z warszawską Starówką i Neptunem w Gdańsku. Uczniowie, głównie Irlandczycy, ale także dzieci z Nigerii, Litwy, Kongo próbują wypowiedzieć łamiące język: „Czy mogę iść do toalety?” po polsku. Nauczycielka, Mrs Beatty (na zdjęciu) prosi polskie dzieci o przyniesienie pamiątek z ich kraju i opowiedzenie pozostałym uczniom, jak jest w ojczyźnie ich rodziców. Niektórzy z nich już coś wiedzą. Ciaran, zapalony piłkarz, zna Boruca, Dudka, Fabiańskiego. Tom pamięta, że Warszawa to stolica. Wszyscy umieją powiedzieć: „Cześć”.
Mrs Beatty realizuje część programu, który w całej szkole trwał przez kilka tygodni i miał na celu przybliżenie kultury, zwyczajów, geografii i historii państw, z których pochodzą uczniowie. Pełniąca obowiązki dyrektora szkoły Mrs McKevitt wraz z gronem pedagogicznym wpisała to wydarzenie do planu pracy całej szkoły. Każda klasa przygotowuje wystawy tematyczne i uczy się kilku słów z Rosji, Filipin, Indii i wielu innych państw. Szkoły dublińskie od kilku lat są bardzo międzynarodowe. Wiele z nich wykorzystuje tą sytuację do nauki prawdziwej tolerancji. Nie teoria, a poznanie codziennych zwyczajów, obejrzenie zdjęć, opanowanie kilku obcych wyrazów uczy szacunku dla inności, zapobiegając przy okazji ksenofobii i rasizmowi.
Zwieńczeniem całego projektu w Scoil Aine był tzw. International Day, który odbył się w ostatni czwartek przed Wielkanocą. Uczniowie z różnych krajów przyszli ubrani w swoje tradycyjne stroje, rodzice przynieśli regionalne potrawy. W czasie przerwy na boisku roiło się od tęczowych sari, była Krakowianka, chłopcy ubrani w bogato zdobione koszule z Filipin, dziewczynki w nigeryjskich turbanach.  Dzieci i nauczyciele mieli okazje skosztować egzotyczne smakołyki. Polski stół prezentował się wspaniale, z pierogami, aromatycznym bigosem i puszystym sernikiem z brzoskwiniami.
Mrs Beatty z przyjemnością podjęła się przybliżenia swoim uczniom Polski, mimo że sama nigdy tam nie była. Polskie dzieci: Marysia, dwie Wiktorie, Michał, Ola i Laura, z wielkim entuzjazmem pomagali ucząc kolegów prostych słówek i zaśmiewając się do łez z drobnych pomyłek. Każde z dzieci pochodzi z innej części Polski, ich rodzice przyjechali do Dublina po 2004 roku z Łodzi, Wrocławia, Dolnego i Górnego Ślaska. Wszystkie od początku swojej szkolnej kariery uczą się w placówce irlandzkiej. Są dwujęzyczne. W domu mówią po polsku, w klasie i na podwórku po angielsku. Dodatkowo uczą się języka irlandzkiego.


Egzotyka i wielojęzyczność nie mają dla nich znaczenia. Przyjaźnią się z dziećmi z różnych krajów i już w wieku 6, 7 lat rozumieją, ze nie kolor skóry ani narodowość decydują o tym, czy ktoś jest dobrym kolegą, czy można się z nim zaprzyjaźnić.
Dni Międzynarodowe odbywają się w wielu szkołach na terenie całej Irlandii. Są bogato dokumentowane zdjęciami, niejednokrotnie opisują je lokalne gazety irlandzkie.

Wracać czy zostać? Oto jest pytanie!

wracac Wielka fala polskiej emigracji do Irlandii zakończyła się mniej więcej trzy lata temu. Media i rząd ogłosiły czas wielkiej recesji, rynek pracy skurczył się, niemal zupełnie upadł sektor budowalny, w związku z tym część osób powróciła do Polski lub postanowiła szukać emigracyjnego chleba w innym kraju. Pomimo tych zmian, na wyspie nadal mieszka wiele tysięcy Polaków.
Po ośmiu latach od otwarcia granic Unii Europejskiej wielu z nich podejmuje decyzję o pozostaniu w Irlandii na stałe. Nadal – mimo kryzysu gospodarczego, który zaskutkował obniżeniem stawki godzinowej i mniejszymi możliwościami pracy ‘po godzinach’ – Polacy zostają tu ze względów finansowych. Optymistyczne wieści o wzroście PKB w Polsce, o stabilności ekonomicznej i powolnym, ale sukcesywnym progresie, nie zawsze przekładają się na los zwykłego pracownika. Pochodzący ze Stalowej Woli na Podkarpaciu Marek Ciesina wrócił do Polski ze względu na żonę i dzieci. Przez kilka lat był w domu tylko gościem, przyjeżdżał na świeta i dwa tygodnie latem. Zachęcony rozwojem budownictwa, głównie związanym z przygotowaniami do finałów Euro w piłce nożnej, uruchomił wszystkie stare znajomości i został zatrudniony przy budowie stadionu we Wrocławiu. W domu spędzał co drugi weekend. Po zakończeniu kontraktu wrócił do Stalowej Woli na dobre. Codziennie po kilka godzin szukał pracy. Jakiejkolwiek. Z zawodu elektryk, z dużym doświadczeniem w pracy na budowie, po kilku tygodniach bezowocnych poszukiwań zadzwonił do przyjaciół w Dublinie. Wspólnie z żoną podjęli decyzję o jego powrocie do Irlandii.
Historia Marka Ciesiny jest tylko jedną z wielu opowieści bez ‘happy endu’. Mimo to, oczywiście, są Polacy, którym po powrocie do kraju się udaje. Zakładają prywatne firmy, wyszukując, mogące przynieść profit, nisze na rynku. Wysokie kwalifikacje i dobre wykształceenie, poparte irlandzkim doświadczeniem i nabytą płynnością w języku angielskim, stanowią mocną kartę przetargową w wyścigu o wysokie stanowiska, szczególnie w zagranicznych korporacjach. Pierwotny plan większości emigrantów z byłego bloku komunistycznego: ‘Oszczędzę i wracam’, zaczyna ewoluować. Decyzję o powrocie odkłada się z roku na rok. Strach przed bezrobociem lub upokarzajaco niskimi zarobkami skutecznie blokują chęć wyjazdu z Irlandii. Rodziny z dziećmi w wieku szkolnym widzą też olbrzymie benefity płynące z faktu, że pociechy są dwujęzyczne. Nadal w najtrudniejszej psychicznie sytuacji są natomiast osoby, które od lat pracują poniżej swoich kwalifikacji
i nie widzą realnych perspektyw na zmianę tego stanu rzeczy. Nauczyciele czy inżynierowie, pracujący fizycznie w magazynach lub obsługujący klientów w kawiarniach, to nadal norma. To dla tej grupy satysfakcja finansowa przestaje być wystarczajacym motorem do działania, a zakurzony i nikomu do niczego niepotrzebny dyplom wyższej uczelni z miesiąca na miesiąc budzi coraz większą frustrację.
Człowiek, jak kot, przywiązuje się do miejsca. Zapuszcza korzenie, zaprzyjaźnia się z nowymi ludźmi, oswaja nowe miejsca. Mimo tęsknoty za krajem, Irlandia powoli staje się dla wielu osób drugim domem. Wizja kraju nad Wisłą miodem i mlekiem płynącego pozostaje bowiem nadal jedynie wielkim marzeniem rozsypanej po całym świecie polskiej diaspory.

Zegarek, rower, a może quad?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Maj to czas pierwszych komunii i największego rozkwitu kwiatów. W pełnej feerii wiosennych barw kościoły katolickie zapełniają się dziewczynkami w bieli i chłopcami w eleganckich garniturach. To wydarzenie  w życiu religijnym niezwykle ważne, po raz pierwszy bowiem dzieci w pełni uczestniczą we mszy świętej. W kalendarzu imprez rodzinnych komunia pełni znaczącą rolę. W Polsce po uroczystej mszy świętej obowiązkowo organizuje się przyjęcie dla rodziców chrzestnych, dziadków, nierzadko również przyjaciół i sąsiadów.  Jeszcze kilkanaście lat temu największym marzeniem komunijnym dziecka było otrzymanie zegarka elektronicznego. Szczęściarze dostawali rowery. Obecnie standardem jest podarowanie grubej koperty, komputera czy…quada.
Polacy, przygotowujący swoje dzieci do I Komunii w Irlandii, widzą różnice między organizacją tej imprezy w obu krajach. Monika Klim, mama 9-letniej Zosi, uważa, że w Irlandii jest łatwiej i – w rozliczeniu ogólnym – taniej. Mówi:
„Zapraszamy 17 osób. Mięsa, kopytka i resztę dań głównych zamawiamy w polskiej firmie kateringowej. Sałatki i ciasta robią koleżanki. Przyjecie organizujemy w domu, restauracje są zbyt drogie.”
Państwo Klim kupili sukienkę córki w Polsce, podczas zimowej wizyty u rodziny. Salony z odzieżą komunijną w Irlandii oferują stroje dla dziewczynek od 300, 400 euro. W Polsce można je dostać za o  wiele niższą cenę. Nieco tańsze są garnitury dla chłopców. Dostępne w czerni i wszystkich odcieniach brązu, szarości i granatu, trzyczęściowe, błyszczące lub nie, z krawatem lub fularem to wydatek rzędu około 150 euro.
W komfortowej sytuacji są rodzice, których dzieci mogą użyć stroju komunijnego po starszym rodzeństwie. Koszty ograniczają się wtedy do zorganizowania przyjęcia. Wiktoria Skórka swoją uroczystość komunijną świętować będzie w gronie rodzinnym. Przyjęcie zorganizują mama i babcia. Pani Skórka nie zabierze swoich gości do restauracji, nie czuje się bowiem w irlandzkich lokalach bezpiecznie. Nie zaprosiłaby tam swoich bliskich. Niektórzy rodzice organizują dwie komunie, jedną w Irlandii, drugą w Polsce. Dziecko przystępuje wtedy do sakramentu razem ze swoją klasą, a przyjecie w domu jest raczej skromne. Następnie wyjeżdża i w parafii swoich rodziców lub dziadków ponownie przystępuje do komunii. Na imprezę zaprasza się wtedy więcej osób, również te, które na pewno nie zdecydowałyby się na lot samolotem, np starsze babcie. Innym sposobem organizacji I Komunii jest udział w uroczystości tylko w Polsce. Dziecko uczy się modlitw i piosenek w szkole irlandzkiej, na samą mszę i przyjecie wyjeżdża jednak do Polski, w terminie uzgodnionym z proboszczem zaprzyjaźnionej parafii.

Przygotowaniem drugoklasistów do I Komunii zajmują się w Polsce księża i świeccy katecheci, w ramach lekcji religii. W Irlandii dzieci prowadzone są przez nauczyciela – wychowawcę. Uczą się modlitw, porządku mszy świętej, śpiewają. Dwukrotnie przystępują do spowiedzi i co najmniej cztery razy przed dniem I Komunii mają obowiązek uczestniczyć w niedzielnej mszy. Każde z dzieci ma wtedy zadanie do wykonania, np odczytanie modlitwy wiernych, przyniesienie darów. Ze względu na postępującą laicyzację szkolnictwa państwowego w Irlandii coraz częściej parafie zawiązują specjalne komitety, złożone z aktywnych członków parafii, które przejmują na siebie ciężar przygotowań, np prowadzą chór czy dbają o estetyczną dekorację kościoła. Rodzice Wiktorii i Zosi doceniają pracę, jaką nauczyciele wkładają w przygotowanie dzieci do komunii. Podoba im się , że wszystko przebiega w miłej, spokojnej atmosferze, nie ma presji ani stresu. Faktem nie bez znaczenia jest również brak składek klasowych na organizację uroczystości.
Dzień I Komunii  w Irlandii różni się od tego, co większość Polaków pamięta z imprez w kraju. Przede wszystkim, odbywa się w sobotę. Na mszę komunijną przychodzi najbliższa rodzina, a także dyrektor szkoły i nauczyciel – wychowawca. Szkolny chór odpowiedzialny jest za oprawę muzyczną liturgii. Po uroczystości w kościele wszystkie dzieci wraz z rodzinami zaproszone są na śniadanie komunijne do szkoły. Rada Rodziców i Zarząd Szkoły częstują wtedy wielkim tortem, a dzieci otrzymują słodycze. Większość Irlandczyków, podobnie jak Polacy, udaje się później na przyjęcie. Zazwyczaj jest to obiad w restauracji, po którym wszyscy rozchodzą się do domów. Lokalnym zwyczajem jest, ze dziecko w pełnym stroju komunijnym idzie z wizytą do wszystkich sąsiadów, krewnych i znajomych, zbierając pieniądze ‘na sukienkę/garnitur’. Nikogo nie dziwi, gdy rodzice w ogóle nie urządzają przyjęcia, a jedynie towarzyszą dzieciom w wędrówce po domach.



Rodzice – katolicy, których dzieci uczęszczają do szkół innych niż państwowe np. Church of Ireland, mogą włączyć swoje dziecko w zajęcia przygotowujące do I Komunii organizowane przez najbliższą placówkę typu ‘National School’.Modlitw  w ojczystym języku muszą się jednak nauczyć we własnym zakresie lub skorzystać z pomocy oferowanej przez polską parafię czy ojców Dominikanów. Dzień I Komunii to dla każdego dziecka wyjątkowe przeżycie. Dla wielu polskich rodzin na emigracji to nieczęsta okazja goszczenia u siebie dawno nie widzianej rodziny czy przyjaciół z Polski. Pamięć o tym dniu pozostaje na zawsze we wspomnieniach, na zdjęciach i filmach wideo. Czy to w Irlandii czy w Polsce, dziecko znajduje się wtedy w centrum uwagi najbliższych i wie, że jest to jego wielkie święto.