niedziela, 19 sierpnia 2012

Recenzja powieści M.V. Llosa "Marzenie Celta"

nagrodzona na portalu Wydawnictwa Znak


 Pod koniec XIX wieku Joseph Conrad przebywał w Afryce jako oficer brytyjskiej marynarki wojennej. Początkowo jedynie żołnierz, później również baczny obserwator, z biegiem czasu zrozumiał prawdziwy powód, dla którego przybył na rozgrzany słońcem Czarny Ląd. W 1899 opublikował „Jądro ciemności", zrodzony z przerażenia i niedowierzania literacki portret Wolnego Państwa Kongo, bezlitośnie eksploatowanego przez kraje europejskie - Belgię, będącą prawnie w posiadaniu tych terenów oraz Wielką Brytanię.

Podczas swojego pobytu w Afryce Joseph Conrad spotkał Rogera Casementa, brytyjskiego dyplomatę. Wymiana poglądów i obserwacji zaowocowała wieloletnią przyjaźnią. Obaj byli jednymi z nielicznych, którzy głośno odważyli się mówić o tym, co dzieje się w kolonizowanych państwach. Pod płaszczem chrystianizacji, wprowadzania europejskiego modelu handlu, budowania dróg, kolei i infrastruktury miejskiej, dokonywano rzeźni miejscowej ludności.

Llosa w „Marzeniu Celta" odwraca oś uwagi z Conrada na Casementa. Z pochodzenia Irlandczyk z wyższych sfer, wykształcony, pracowity i obdarzony pasją poznawania nowych krain, szybko awansował i objął dyplomatyczne stanowisko w Kongo, a potem w Ameryce Południowej. Nieco ekscentryczny samotnik, ze względu na ukrywaną homoseksualność stroniący od bliskich kontaktów z ludźmi (XIX i początek XX wieku to bowiem czasy konserwatyzmu obyczajowego, z trudem akceptującego odmienność seksualną), nie bał się wywoływać kontrowersji pytaniami o łamanie praw ludzkich, o zbrodnie i potrzebę wzięcia odpowiedzialności za popełnione czyny. W fabrykach kauczuku w Kongo dla potrzeb europejskiego zbytu ponad siły i wbrew jakimkolwiek zasadom humanitaryzmu pracowały dzieci na równi z dorosłymi, zdrowi i chorzy, kobiety i mężczyźni. Łapani znienacka i brutalnie wywożeni ze swoich plemion do katorżniczej pracy wiedzieli, że jedynym wybawieniem jest śmierć. Wieloletni proceder eksterminacji Kongijczyków wypracował niezliczone metody bestialskiego wykorzystywania ich jako siły roboczej. Buntujących się karano dotkliwymi chłostami, dezerterów - więzieniem kobiet w bydlęcych szopach, gdzie stłoczone na niewielkim klepisku spały we własnych odchodach. Aby oddać brytyjskim kompaniom wymagany kontyngent kauczuku, a jednocześnie utrzymać się przy życiu, rodziny zmuszone były sprzedawać własne dzieci.

Podobną sytuację Casement zastał w Ameryce Południowej. Olbrzymi brazylijski monopolista, senior Arana, kopiując metody stosowane w Kongo, wyprowadził swoją firmę na finansowy szczyt. Notowany na londyńskiej giełdzie, był potentatem, przed którym otwierały się drzwi na wszystkich szerokościach geograficznych. Casement, wycieńczony chorobami intelektualista, zdeterminowany był mimo to podjąć nierówną walkę z potężną machiną zła. Drążąc dogłębnie strukturę upodlenia w Kongo i Ameryce Południowej, uświadamia sobie, że Wielka Brytania te same metody przez całe wieki stosowała wobec jego ojczyzny - Irlandii. Utrzymywanie „mniejszej wyspy" w biedzie, blokowanie kontyngentów z żywnością w czasach Wielkiego Głodu, podczas którego zmarło milion osób, a kolejny milion wyemigrowało do Ameryki, praktyczny brak dostępu do edukacji wyższych poziomów, tępienie języka, kultury i katolicyzmu to główne grzechy Wielkiej Brytanii, popełnione na Irlandii.

Od tej obserwacji już tylko kilka kroków dzieliło Casementa od celi śmierci. Oskarżony o zdradę stanu i działania przeciwko Koronie Brytyjskiej, długie miesiące walczył o ułaskawienie. Wspierały go największe autorytety, łącznie z prezydentem Stanów Zjednoczonych. Oficjalnego poparcia odmówił mu jednak Joseph Conrad, wówczas już uznany autor „Lorda Jima" czy „Smugi cienia". Llosa, tropiąc motywy jego działania, wysuwa jako powód patriotyzm Korzeniowskiego. Jako Polak nie mógł wspierać żadnych działań, w których sprzymierzeńcem byliby Niemcy, a na tym głównie opierał się irlandzki plan wyzwolenia narodu.

Marzenie Celta" mimo mylącej lekkości tytułu, jest pozycją niezwykle wymagającą. Llosa, sam będąc erudytą, oczekuje od czytelnika rozległej wiedzy historycznej i umiejętności myślenia politycznego. Casement jest tu bowiem przede wszystkim uwikłanym w dyplomatyczne kłamstwa i matactwa bojownikiem o wyższe cele, o sprawiedliwość społeczną; idealistą, wierzącym, że świat można zmienić na lepsze. Napisana z rozmachem i osadzona w bogatym kalejdoskopie miejsc, zdarzeń i postaci powieść jest gorzkim rozliczeniem rasy białej za zbrodnie popełnione na rdzennych mieszkańcach biedniejszych kontynentów. Stanowi tym samym niezwykle ważną pozycję, uzupełniając pamięć zbiorową o trudny i niestety nadal nie zakończony fragment historii.

Słitaśna fotka

Screen shot 2011-03-25 at 11.52.47 AM Ja w kuchni. Ja przy nowym samochodzie. Mój syn w komunijnym garniturze. Sylwestrowo. Imieninowo. Takie sobie. Wszyscy znamy opisy zdjęć w galeriach portali społecznościowych. Odkąd wybuchła wielka wrzawa związana z absolutnie bezprecedensowym w Polsce wkroczeniem naszej-klasy do najnowszej rzeczywistości wirtualnej, w Internecie pojawiły się miliony zdjęć. Początkowo trochę nieśmiało dodawaliśmy kilka fotografii, najchętniej tych z czasów szkolnych. Obróbka cyfrowa na poziomie podstawowym jest jednak narzędziem tak prostym, że aż kusi, aby wykorzystać ją do czegoś więcej niż tylko zapychania miejsca na dysku. Fenomenem – mocno ostatnio krytykowanej – naszej-klasjest to, że po zaledwie kilku latach od powstania zdołała przyciągnąć do siebie nie tylko rzesze ludzi w przedziale wiekowym 14 – 40 czyli stałych użytkowników sieci. Zadziwiająca jest ilość emerytów, którzy odkurzyli swoje albumy, zlecili rodzinie zeskanowanie wybranych fotografii, upublicznili je. Oczywiście, bezkonkurencyjny na zachodzie facebook, ma wśród swoich użytkowników nieporównywalnie więcej osób po 50 roku życia, w warunkach polskich nasza-klasa nie ma sobie jednak równego. Polski emeryt rzadko loguje sie do królestwa Marka Zuckerberga. Tysiące naszych babć i dziadków ma natomiast swoje profile na ‘nk’. Najaktywniejsi z nich systematycznie dodają zdjęcia wnuków, uroczystości rodzinnych, czasem wycieczek. Kopiują wierszyki z okazji Wielkanocy i Walentynek, używają komunikatora, wysyłają wiadomości do kolegów sprzed lat. Inna grupa osób ujawnia informacje o sobie skąpo, logując się na naszą -klasę tylko po to, aby podpatrzeć – jak przez dziurkę od klucza – co dzieje się u innych. Tym sposobem spokojna, zawsze uśmiechnięta pani Jadzia z czwartego pietra czy wujek Władek, pozornie zajęty tylko swoja działką, mają doskonały wgląd w życie sąsiadów, ich rodzin, nauczycieli, księży, sympatii. Ponieważ główną opcją naszej-klasy jest tworzenie galerii zdjęć, użytkownicy tego portalu mają możliwość przejrzenia fotografii z najróżniejszych miejsc i w najróżniejszych pozach. Zajęcie z czasem może przerodzić się w prawdziwe hobby, a nawet …uzależnienie. Czujne, nawykłe do przeglądania fotek, oko jest w stanie po pewnym czasie z łatwością odróżnić, czyje profile są interesujące, a na które nie warto tracić czasu.
Legendarne już ‘słitaśne fotki’ to zestawy zdjęć interesujące głównie dla samego/ samej modela/modelki, nierzadko występujących w podwójnej roli fotografowanego i fotografa. Aby prawidłowo wykonać ‘słitaśną fotkę’ należy przestrzegać kilku podstawowych zasad. Ujęcie musi być wykonane z wyciągniętej dłoni, nieco od góry, co zapewnić ma optyczne zwiększenie oczu i kilku innych części ciała (głównie partii górnych). Istnieją na ‘naszej-klasie’ imponujące kolekcje użytkowników, którzy na 70, 80, czasem nawet 100 zaprezentowanych światu fotografii, zmieniają tło tylko kilka razy – z kuchni na balkon, a potem dla odmiany ogródek. „Słitaśne’ najczęściej jednak robione są w łazience. Metoda jest trochę skomplikowana, ale po kilkunastu próbach na pewno nas zadowoli. Rękę, w której trzymamy aparat, należy wygiąć tak, aby wychodziła poza ramę lustra, jednocześnie nie zmieniając drastycznie proporcji ciała (choć ta ostatnia wskazówka jest przez wielu z nonszalancją odrzucana). Usta w dziobek, oczy otwieramy szeroko, jakby zdjęci nagłym przerażeniem. Pstryk. I powtórka. Pstryk. Elementem podnoszącym znacząco wartość ‘słitaśnej’ jest niby niechcący odsłonięte ramiączko biustonosza (dziewczyny) czy napięte do granic wytrzymałości – również oglądającego – przypieczone w solarium bicepsy (chłopaki).
Z lubością fotografujemy wszelkie zmiany w naszym wyglądzie. Nowa fryzura, tipsy z brokatowym wężem, tatuaż na plecach, łydce i pod uchem.
Stety lub niestety, ale minęło już największe zachłyśnięcie się ‘nasza-klasą’, emocje opadły, a większość użytkowników zrozumiała, że skoro przez 20 lat nie widzieliśmy kogoś, z kim w podstawówce lubiliśmy skakać w klasy, to pewnie ta osoba wcale nam do szczęścia nie jest potrzebna. Odgrzewane entuzjastycznie znajomości szybko zamieniają sie w kurtuazyjną wymianę wirtualnych życzeń i niewiele znaczących komentarzy pod zdjęciami.

Na facebooku, obleganym przez młodsze niż wspomniana pani Jadzia czy wujek Władek pokolenie, głównym narzędziem nie jest galeria zdjęć, ale ‘ściana’ czyli miejsce do wymiany poglądów, wklejania linków z ulubionymi piosenkami, komentowania bieżących wydarzeń. Nieudana próba stworzenia podobnych możliwości na naszym rodzimym portalu skończyła się ogólnonarodowym, pospolitym ruszeniem przeciwko ‘śledzikowi’. Trudno zgadnąć, co tak naprawdę było przyczyną niechęci użytkowników do tego – wtórnego, ale przecież pozornie gwarantującego sukces – pomysłu twórców ‘nk’. Być może nie spodobała się nazwa. „Śledzik’ od pejoratywnie kojarzącego się ‘śledzić’ to kiepska idea w kraju o tak skomplikowanej historii najnowszej, gdzie każde dziecko zna słowo lustracja (nawet jeśli nie ma pojęcia jak je zdefiniować), a SB, pluskwy, permanentna inwigilacja i spiskowa teoria dziejów to chleb powszedni naszych krajowych mediów. Facebookowa ‘ściana’ przywodzi bardziej na myśl anarchistyczne graffiti, wolność wypowiedzi, brak cenzury. Ze ‘ściany’ korzystają wszyscy użytkownicy facebooka, ze ‘śledzika’ na naszej-klasie tylko nieliczni.
Polacy, przebywający w Irlandii, używają naszej-klasy do podtrzymania kontaktu ze znajomymi i rodziną w Polsce, a także podobnymi jak my emigrantami. Każdy stara się pokazać od jak najlepszej strony, emigracja na Zachodzie zobowiązuje! Nawet, jeśli jesteśmy na bezrobociu, z nigdy nie doskonalonym angielskim, skazani na najtańsze zakupy w Lidlu czy Aldim, nie tracimy fasonu. Boso, ale w ostrogach zdobywamy klify Moheru (wycieczka na spółkę ze szwagrem, koszty paliwa po połowie), w zwycięskiej pozie obejmujemy gazowy kominek w ‘living roomie’. Swoistym paradoksem jest, iż niejeden wyjazd nad morze czy jezioro zorganizowany został tylko po to, aby można było dodać zdjęcia na ‘nk’. Tym sposobem twórcy tego portalu powinni zostać nominowani do nagrody ‘Promotor outdooru’ za ostatnie – co najmniej! – 5 lat.
Sporym zainteresowaniem cieszą się zawsze zdjęcia z imprez, najlepiej firmowych, jeśli pracujemy w międzynarodowym towarzystwie. Możemy wtedy zaprosić koleżankę z Filipin czy Indii do wspólnego pozowania. Gwarantowane, chłopaki na osiedlu/we wsi pękną z zazdrości.
Oczywiście, dopóki fotografie umieszczane na portalach społecznościowych nie przekraczają granic dobrego smaku ani nikogo nie obrażają– nie ma w nich nic złego. To indywidualne decyzja każdego czy chce opublikować w sieci swoją łazienkową półkę z kosmetykami czy też galerie udostępni tylko wybranym znajomym i zablokuje możliwość komentowania. Mimo, iż dość ograniczona narzędziowo, nasza-klasa nadal jest miejscem spotkań wirtualnych, odwiedzanym częściej niż portale randkowe. Twórcy ‘nk’ rozwijają skrzydła, jednak po historii ze śledzikiem i słabym zainteresowaniem oferowanymi grami, wydaje się, że Polacy lubią sobie tylko pooglądać, w zaciszu domowym skomentować kto utył a komu się wiedzie za dobrze, a potem wrócić do swoich spraw, ugotować obiad, iść do pracy…

Święconka w Clondalkin

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Święcenie pokarmów w Wielką Sobotę to jedna z najbardziej rozpoznawalnych tradycji świąt wielkanocnych. W Polsce kościoły tego dnia otwarte są od rana i najczęściej co pół godziny księża poświęcają przyniesione w koszykach pokarmy: kolorowe pisanki, baranki z cukru, kiełbasy, chleb, chrzan i sól. W Dublinie od kilku lat święcenie odbywa się w parafii polskiej pw. św. Audeona oraz w kościele Dominikanów. Ze względu na olbrzymie tłumy, jakie się tam tego dnia zbierają oraz usytuowanie obu kościołów w centrum miasta, wielu Polaków szuka innego miejsca na poświecenie swych wielkanocnych smakołyków.  W Irlandii zwyczaj święcenia pokarmów nie jest znany, mimo to tutejsi duchowni chętnie pomagają mieszkającym na terenie ich parafii Polakom i organizują święconki w swoich kościołach.

Jednym z takich miejsc jest parafia pw. Niepokalanego Poczęcia w Clondalkin. W tym roku już po raz trzeci odbędzie się tam tradycyjne święcenie pokarmów. Ceremonię jak zwykle poprowadzi ojciec Damian Farnon, katecheta pracujący z dziećmi i młodzieżą w lokalnych szkołach. Ponieważ księża irlandzcy nie znają liturgii święcenia pokarmów, odpowiednie teksty po polsku przygotowuje Polak, student teologii. Pomaga on również ojcu Damianowi w przeprowadzeniu prawidłowej ceremonii. Od samego początku organizacją święconki w Clondalkin zajmuje się także Dorota Lach, która do Irlandii przyjechała kilka
lat temu z Łodzi. Dorota przygotowuje ogłoszenia o święconce i rozwiesza je w okolicznych sklepach, głównie ze wschodnia żywnością. Jest również główną organizatorką logistycznej strony przedsięwzięcia. A to, jak się już po pierwszym razie okazało, jest nie lada wyzwaniem. Według przewidywań księdza i organizatorów, trzy lata temu do kościoła miało przyjść pięćdziesiąt osób. Pojawiło się prawie trzysta. W ubiegłym roku świecących pokarmy było jeszcze więcej. Dla wszystkich koszyków musiało wystarczyć miejsca na ławkach i specjalnie w tym celu przyniesionych z zaplecza stołach. Oprócz Polaków, na  ceremonię przybyli także emigranci z innych słowiańskich krajów, w których znany jest zwyczaj wielkanocnego święcenia pokarmów.  W ceremonii uczestniczyli też Irlandczycy, zaproszeni przez ojca Damiana. Z uwagą przyglądali sie imponującej wystawie ponad pięciuset koszyków, udekorowanych białymi serwetkami i wypełnionych przysmakami. Do postawionego w centralnym miejscu wielkiego kosza, przybyli wrzucają również pokarmy dla ojca Damiana, w podziękowaniu za pomoc, jaką ofiaruje polskiej społeczności. Tym sposobem na niedzielne śniadanie wielkanocne z innymi księżmi, ojciec Damian przynosi polskie wędliny, baranki, pisanki.
Ojciec Damian, Dorota Lach i kilku innych Polaków – parafian, zachęceni wysoką frekwencją w Wielką Sobotę, planowali zorganizować również inne, ważne w roku liturgicznym nabożeństwa i ceremonie, np. pasterkę czy nabożeństwa majowe. Na razie jednak pozostaje to w sferze planów, do zorganizowania takich spotkań potrzeba bowiem przynajmniej kilku aktywnych osób, które chciałyby poświecić część wolnego czasu na pracę w kościele, na rzecz polskiego duszpasterstwa.

Na razie ojciec Damian cieszy się z obecności tak wielu osób przynajmniej w ten jeden dzień w roku. Porównuje to do ‘pospolitego ruszenia’ Irlandczyków w Środę Popielcową, kiedy każdy spieszy do kościoła aby posypać głowę popiołem.
W tym roku świecenie pokarmów w parafii w Clondalkin odbędzie się tradycyjnie w godzinach przedpołudniowych. Organizatorzy już wkrótce rozwieszą plakaty i umieszczą w Internecie ogłoszenia ze szczegółami ceremonii.

Stanę silny naprzeciw słońca!

ania_robb Decyzje o wyjeździe za granice można podzielić na trzy kategorie. Pierwsza to taka, która od początku zakłada pozostanie w Irlandii, Wielkiej Brytanii, Holandii na stałe. W Polsce nie zostawia się wtedy mieszkania, nawet do wynajęcia, samochodu, dzieci. Wyjazd jest bezkompromisowy – tu  jest moje nowe miejsce do życia, tu zostanę. Ułatwia to wiele spraw i pozwala uniknąć bytowania jedną nogą na wyspie, drugą w kraju. Inna decyzja to wyjazd z opcją otwartą; zostanę tak długo, jak będzie dobrze. Wrócę albo nie. Zobaczę na miejscu, okaże się za jakiś czas. Trzeci pomysł to wyjazd z konkretnym planem powrotu. Może to być kupno lub budowa domu, inwestycja we własny interes, lokowanie zaoszczędzonych euro na korzystnych oprocentowaniach w bankach, gry giełdowe. Albo – wyjazd w egzotyczną podróż.

(...)

Ania i Robb

Najpierw Anglia i praca zarobkowa. Ania i Robb Maciagowie od samego początku wiedzieli, że za granicą są tylko po to, aby…wyjechać jeszcze dalej. Mieli już za sobą 15-miesięczną wyprawę przez Azję, tym razem zaś planowali Jedwabny Szlak czyli przejazd dawną trasą handlową łączącą Chiny z Bliskim Wschodem i Europą. Niejeden podróżnik przemierzył już więcej kilometrów, zobaczył więcej niż w czasie swojej wyprawy małżeństwo Maciągów. Ich wielkość i niezwykłość polega jednak na tym, że oni tysiące kilometrów pokonali rowerem! Z rodzinnej Świerzawy wyruszyli, aby ponownie zobaczyć Azję – Tadżykistan, Chiny, Syrię, Bazując na doświadczeniach z poprzednich wypraw, przygotowali się logistycznie na kilka miesięcy pakując do rowerowych sakw cały potrzebny do przetrwania dobytek. Początkowo towarzyszył im kolega, Anglik, większą
część trasy przejechali jednak we dwójkę. Niestrudzenie fotografowali mijane krajobrazy i spotkanych ludzi, a ich zdjęcia są doskonałą jakościowo dokumentacją tego, co wydarzyło się na trasie. Relację pamiętnikarską prowadzili też w Internecie. Robb jest nie tylko zapalonym podróżnikiem. Ma także za zacięcie pisarskie, jest autorem książki „Rowerem przez Chiny, Wietnam i Kambodżę”. Jest również laureatem Travellera, nagrody National Geographic oraz zdobywcą tytułu Podróżnik Roku miesięcznika „Podróże”. Robb jest charyzmatycznym frontmanem dwuosobowego zespołu, jaki stworzyli z Anią, człowiekiem niezwykle medialnym, który w prosty, zwyczajny sposób potrafi opowiedzieć o wielkim wyczynie, jakiego dokonali z żoną. Ania Maciąg jest dziewczyną drobną, o delikatnej urodzie, nie sposób jednak posądzić jej o bycie słabym ogniwem wypraw. Jest silna i konsekwentna, w codziennych relacjach z rozpalonych piasków pustynnych czy międzynarodowych jarmarków gdzieś w głębi azjatyckiego kontynentu, zawsze się uśmiecha. Marznąc nocą w namiocie czy prażąc się podczas jazdy górskimi przełęczami, zawsze maja coś dowcipnego, interesującego, wzruszającego do powiedzenia. Ich relację z zapartym tchem śledzą przyjaciele, rodzina, a także tysiące podróżników, w tym wielu takich, którzy jeszcze nie zdecydowali się na najodważniejszy krok w nieznane, ale którzy marzą aby objechać świat dokoła, aby zdobyć Koronę Ziemi, aby przepłynąć wpław Bałtyk.
Robb i Ania to rowerzyści, a ich dewizę życiową znaleźć można na stronie internetowej: ku-sloncu.org. „”Rowerzysta to pielgrzym, tułaczka, radość z życia, przygoda, smak wolności i przestrzeni.” Swoje wyprawy relacjonują podczas spotkań autorskich, prelekcji na targach podróżniczych. Promują wspaniały sport, przy okazji udowadniając, że życie nie jest nudne, jeśli tylko chce się wyjść z domu i – parafrazując słowa poety łotewskiego – stanąć silnym naprzeciw słońca.


Emigracja daje szanse na to, że takie marzenia j(...) Robba i Ani mogą się spełnić, że niekoniecznie jedyne na co nas stać, to wodzenie palcem po mapie i przeglądanie cudzych galerii z zapierających dech w piersiach wypraw. Wyjazd za granicę nie jest oczywiście jedyną możliwością realizacji odważnych marzeń, daje jednak szansę szybkiego zgromadzenia potrzebnych środków finansowych i racjonalnego rozplanowania podróży w najbliższej przyszłości.
Zbliżający się sezon wakacyjny prowokuje do przeglądani atlasów, map, wytyczania – przynajmniej w wyobraźni – nowych tras i miejsc do zdobycia. Najodważniejsi pójdą tak jak (...), Ania i Robb – ‘ku słońcu”, osiągną to co innym wydaje się nieosiągalne, zamienią życie w wielką przygodę.

Lekcja tolerancji w praktyce

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Na ścianach pierwszej klasy wiszą polskie napisy: „Proszę”. „Dziękuję”. „Przepraszam”. W kąciku czytelniczym  książki o Polsce, widokówki z warszawską Starówką i Neptunem w Gdańsku. Uczniowie, głównie Irlandczycy, ale także dzieci z Nigerii, Litwy, Kongo próbują wypowiedzieć łamiące język: „Czy mogę iść do toalety?” po polsku. Nauczycielka, Mrs Beatty (na zdjęciu) prosi polskie dzieci o przyniesienie pamiątek z ich kraju i opowiedzenie pozostałym uczniom, jak jest w ojczyźnie ich rodziców. Niektórzy z nich już coś wiedzą. Ciaran, zapalony piłkarz, zna Boruca, Dudka, Fabiańskiego. Tom pamięta, że Warszawa to stolica. Wszyscy umieją powiedzieć: „Cześć”.
Mrs Beatty realizuje część programu, który w całej szkole trwał przez kilka tygodni i miał na celu przybliżenie kultury, zwyczajów, geografii i historii państw, z których pochodzą uczniowie. Pełniąca obowiązki dyrektora szkoły Mrs McKevitt wraz z gronem pedagogicznym wpisała to wydarzenie do planu pracy całej szkoły. Każda klasa przygotowuje wystawy tematyczne i uczy się kilku słów z Rosji, Filipin, Indii i wielu innych państw. Szkoły dublińskie od kilku lat są bardzo międzynarodowe. Wiele z nich wykorzystuje tą sytuację do nauki prawdziwej tolerancji. Nie teoria, a poznanie codziennych zwyczajów, obejrzenie zdjęć, opanowanie kilku obcych wyrazów uczy szacunku dla inności, zapobiegając przy okazji ksenofobii i rasizmowi.
Zwieńczeniem całego projektu w Scoil Aine był tzw. International Day, który odbył się w ostatni czwartek przed Wielkanocą. Uczniowie z różnych krajów przyszli ubrani w swoje tradycyjne stroje, rodzice przynieśli regionalne potrawy. W czasie przerwy na boisku roiło się od tęczowych sari, była Krakowianka, chłopcy ubrani w bogato zdobione koszule z Filipin, dziewczynki w nigeryjskich turbanach.  Dzieci i nauczyciele mieli okazje skosztować egzotyczne smakołyki. Polski stół prezentował się wspaniale, z pierogami, aromatycznym bigosem i puszystym sernikiem z brzoskwiniami.
Mrs Beatty z przyjemnością podjęła się przybliżenia swoim uczniom Polski, mimo że sama nigdy tam nie była. Polskie dzieci: Marysia, dwie Wiktorie, Michał, Ola i Laura, z wielkim entuzjazmem pomagali ucząc kolegów prostych słówek i zaśmiewając się do łez z drobnych pomyłek. Każde z dzieci pochodzi z innej części Polski, ich rodzice przyjechali do Dublina po 2004 roku z Łodzi, Wrocławia, Dolnego i Górnego Ślaska. Wszystkie od początku swojej szkolnej kariery uczą się w placówce irlandzkiej. Są dwujęzyczne. W domu mówią po polsku, w klasie i na podwórku po angielsku. Dodatkowo uczą się języka irlandzkiego.


Egzotyka i wielojęzyczność nie mają dla nich znaczenia. Przyjaźnią się z dziećmi z różnych krajów i już w wieku 6, 7 lat rozumieją, ze nie kolor skóry ani narodowość decydują o tym, czy ktoś jest dobrym kolegą, czy można się z nim zaprzyjaźnić.
Dni Międzynarodowe odbywają się w wielu szkołach na terenie całej Irlandii. Są bogato dokumentowane zdjęciami, niejednokrotnie opisują je lokalne gazety irlandzkie.

Wracać czy zostać? Oto jest pytanie!

wracac Wielka fala polskiej emigracji do Irlandii zakończyła się mniej więcej trzy lata temu. Media i rząd ogłosiły czas wielkiej recesji, rynek pracy skurczył się, niemal zupełnie upadł sektor budowalny, w związku z tym część osób powróciła do Polski lub postanowiła szukać emigracyjnego chleba w innym kraju. Pomimo tych zmian, na wyspie nadal mieszka wiele tysięcy Polaków.
Po ośmiu latach od otwarcia granic Unii Europejskiej wielu z nich podejmuje decyzję o pozostaniu w Irlandii na stałe. Nadal – mimo kryzysu gospodarczego, który zaskutkował obniżeniem stawki godzinowej i mniejszymi możliwościami pracy ‘po godzinach’ – Polacy zostają tu ze względów finansowych. Optymistyczne wieści o wzroście PKB w Polsce, o stabilności ekonomicznej i powolnym, ale sukcesywnym progresie, nie zawsze przekładają się na los zwykłego pracownika. Pochodzący ze Stalowej Woli na Podkarpaciu Marek Ciesina wrócił do Polski ze względu na żonę i dzieci. Przez kilka lat był w domu tylko gościem, przyjeżdżał na świeta i dwa tygodnie latem. Zachęcony rozwojem budownictwa, głównie związanym z przygotowaniami do finałów Euro w piłce nożnej, uruchomił wszystkie stare znajomości i został zatrudniony przy budowie stadionu we Wrocławiu. W domu spędzał co drugi weekend. Po zakończeniu kontraktu wrócił do Stalowej Woli na dobre. Codziennie po kilka godzin szukał pracy. Jakiejkolwiek. Z zawodu elektryk, z dużym doświadczeniem w pracy na budowie, po kilku tygodniach bezowocnych poszukiwań zadzwonił do przyjaciół w Dublinie. Wspólnie z żoną podjęli decyzję o jego powrocie do Irlandii.
Historia Marka Ciesiny jest tylko jedną z wielu opowieści bez ‘happy endu’. Mimo to, oczywiście, są Polacy, którym po powrocie do kraju się udaje. Zakładają prywatne firmy, wyszukując, mogące przynieść profit, nisze na rynku. Wysokie kwalifikacje i dobre wykształceenie, poparte irlandzkim doświadczeniem i nabytą płynnością w języku angielskim, stanowią mocną kartę przetargową w wyścigu o wysokie stanowiska, szczególnie w zagranicznych korporacjach. Pierwotny plan większości emigrantów z byłego bloku komunistycznego: ‘Oszczędzę i wracam’, zaczyna ewoluować. Decyzję o powrocie odkłada się z roku na rok. Strach przed bezrobociem lub upokarzajaco niskimi zarobkami skutecznie blokują chęć wyjazdu z Irlandii. Rodziny z dziećmi w wieku szkolnym widzą też olbrzymie benefity płynące z faktu, że pociechy są dwujęzyczne. Nadal w najtrudniejszej psychicznie sytuacji są natomiast osoby, które od lat pracują poniżej swoich kwalifikacji
i nie widzą realnych perspektyw na zmianę tego stanu rzeczy. Nauczyciele czy inżynierowie, pracujący fizycznie w magazynach lub obsługujący klientów w kawiarniach, to nadal norma. To dla tej grupy satysfakcja finansowa przestaje być wystarczajacym motorem do działania, a zakurzony i nikomu do niczego niepotrzebny dyplom wyższej uczelni z miesiąca na miesiąc budzi coraz większą frustrację.
Człowiek, jak kot, przywiązuje się do miejsca. Zapuszcza korzenie, zaprzyjaźnia się z nowymi ludźmi, oswaja nowe miejsca. Mimo tęsknoty za krajem, Irlandia powoli staje się dla wielu osób drugim domem. Wizja kraju nad Wisłą miodem i mlekiem płynącego pozostaje bowiem nadal jedynie wielkim marzeniem rozsypanej po całym świecie polskiej diaspory.

Zegarek, rower, a może quad?

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Maj to czas pierwszych komunii i największego rozkwitu kwiatów. W pełnej feerii wiosennych barw kościoły katolickie zapełniają się dziewczynkami w bieli i chłopcami w eleganckich garniturach. To wydarzenie  w życiu religijnym niezwykle ważne, po raz pierwszy bowiem dzieci w pełni uczestniczą we mszy świętej. W kalendarzu imprez rodzinnych komunia pełni znaczącą rolę. W Polsce po uroczystej mszy świętej obowiązkowo organizuje się przyjęcie dla rodziców chrzestnych, dziadków, nierzadko również przyjaciół i sąsiadów.  Jeszcze kilkanaście lat temu największym marzeniem komunijnym dziecka było otrzymanie zegarka elektronicznego. Szczęściarze dostawali rowery. Obecnie standardem jest podarowanie grubej koperty, komputera czy…quada.
Polacy, przygotowujący swoje dzieci do I Komunii w Irlandii, widzą różnice między organizacją tej imprezy w obu krajach. Monika Klim, mama 9-letniej Zosi, uważa, że w Irlandii jest łatwiej i – w rozliczeniu ogólnym – taniej. Mówi:
„Zapraszamy 17 osób. Mięsa, kopytka i resztę dań głównych zamawiamy w polskiej firmie kateringowej. Sałatki i ciasta robią koleżanki. Przyjecie organizujemy w domu, restauracje są zbyt drogie.”
Państwo Klim kupili sukienkę córki w Polsce, podczas zimowej wizyty u rodziny. Salony z odzieżą komunijną w Irlandii oferują stroje dla dziewczynek od 300, 400 euro. W Polsce można je dostać za o  wiele niższą cenę. Nieco tańsze są garnitury dla chłopców. Dostępne w czerni i wszystkich odcieniach brązu, szarości i granatu, trzyczęściowe, błyszczące lub nie, z krawatem lub fularem to wydatek rzędu około 150 euro.
W komfortowej sytuacji są rodzice, których dzieci mogą użyć stroju komunijnego po starszym rodzeństwie. Koszty ograniczają się wtedy do zorganizowania przyjęcia. Wiktoria Skórka swoją uroczystość komunijną świętować będzie w gronie rodzinnym. Przyjęcie zorganizują mama i babcia. Pani Skórka nie zabierze swoich gości do restauracji, nie czuje się bowiem w irlandzkich lokalach bezpiecznie. Nie zaprosiłaby tam swoich bliskich. Niektórzy rodzice organizują dwie komunie, jedną w Irlandii, drugą w Polsce. Dziecko przystępuje wtedy do sakramentu razem ze swoją klasą, a przyjecie w domu jest raczej skromne. Następnie wyjeżdża i w parafii swoich rodziców lub dziadków ponownie przystępuje do komunii. Na imprezę zaprasza się wtedy więcej osób, również te, które na pewno nie zdecydowałyby się na lot samolotem, np starsze babcie. Innym sposobem organizacji I Komunii jest udział w uroczystości tylko w Polsce. Dziecko uczy się modlitw i piosenek w szkole irlandzkiej, na samą mszę i przyjecie wyjeżdża jednak do Polski, w terminie uzgodnionym z proboszczem zaprzyjaźnionej parafii.

Przygotowaniem drugoklasistów do I Komunii zajmują się w Polsce księża i świeccy katecheci, w ramach lekcji religii. W Irlandii dzieci prowadzone są przez nauczyciela – wychowawcę. Uczą się modlitw, porządku mszy świętej, śpiewają. Dwukrotnie przystępują do spowiedzi i co najmniej cztery razy przed dniem I Komunii mają obowiązek uczestniczyć w niedzielnej mszy. Każde z dzieci ma wtedy zadanie do wykonania, np odczytanie modlitwy wiernych, przyniesienie darów. Ze względu na postępującą laicyzację szkolnictwa państwowego w Irlandii coraz częściej parafie zawiązują specjalne komitety, złożone z aktywnych członków parafii, które przejmują na siebie ciężar przygotowań, np prowadzą chór czy dbają o estetyczną dekorację kościoła. Rodzice Wiktorii i Zosi doceniają pracę, jaką nauczyciele wkładają w przygotowanie dzieci do komunii. Podoba im się , że wszystko przebiega w miłej, spokojnej atmosferze, nie ma presji ani stresu. Faktem nie bez znaczenia jest również brak składek klasowych na organizację uroczystości.
Dzień I Komunii  w Irlandii różni się od tego, co większość Polaków pamięta z imprez w kraju. Przede wszystkim, odbywa się w sobotę. Na mszę komunijną przychodzi najbliższa rodzina, a także dyrektor szkoły i nauczyciel – wychowawca. Szkolny chór odpowiedzialny jest za oprawę muzyczną liturgii. Po uroczystości w kościele wszystkie dzieci wraz z rodzinami zaproszone są na śniadanie komunijne do szkoły. Rada Rodziców i Zarząd Szkoły częstują wtedy wielkim tortem, a dzieci otrzymują słodycze. Większość Irlandczyków, podobnie jak Polacy, udaje się później na przyjęcie. Zazwyczaj jest to obiad w restauracji, po którym wszyscy rozchodzą się do domów. Lokalnym zwyczajem jest, ze dziecko w pełnym stroju komunijnym idzie z wizytą do wszystkich sąsiadów, krewnych i znajomych, zbierając pieniądze ‘na sukienkę/garnitur’. Nikogo nie dziwi, gdy rodzice w ogóle nie urządzają przyjęcia, a jedynie towarzyszą dzieciom w wędrówce po domach.



Rodzice – katolicy, których dzieci uczęszczają do szkół innych niż państwowe np. Church of Ireland, mogą włączyć swoje dziecko w zajęcia przygotowujące do I Komunii organizowane przez najbliższą placówkę typu ‘National School’.Modlitw  w ojczystym języku muszą się jednak nauczyć we własnym zakresie lub skorzystać z pomocy oferowanej przez polską parafię czy ojców Dominikanów. Dzień I Komunii to dla każdego dziecka wyjątkowe przeżycie. Dla wielu polskich rodzin na emigracji to nieczęsta okazja goszczenia u siebie dawno nie widzianej rodziny czy przyjaciół z Polski. Pamięć o tym dniu pozostaje na zawsze we wspomnieniach, na zdjęciach i filmach wideo. Czy to w Irlandii czy w Polsce, dziecko znajduje się wtedy w centrum uwagi najbliższych i wie, że jest to jego wielkie święto.

Studia międzynarodowe

Screen shot 2011-06-24 at 08.15.39 Ania przyjechała do Irlandii w ramach programu Erasmus. Przez 9 miesięcy studiowała europeistykę na Trinity College. Zdobyte doświadczenie i nowe umiejętności zamierza wykorzystać w kraju.
Jola: Aniu, kiedy i dlaczego przyjechałaś do Irlandii?
Ania: Przyjechałam tutaj  na początku września ubiegłego roku. Na studia. Dostałam się na Trinity College w ramach programu Erasmus. W trakcie składania dokumentów trzeba było zaznaczyć preferowane uczelnie. Duże znaczenie miał język angielski jako język wykładowy i oczywiście prestiż uczelni. Takie same warunki oferował Londyn, którego jednak nie wybrałam. Dlaczego więc Irlandia ? Wszystko jest chyba „winą” twórczości Roberta Kasprzyckiego, który jest moim ulubionym wykonawcą, a przy okazji dużo współpracuje z polskim zespołem Carrantuohill, grającym muzykę irlandzką. Artyści grając wspólnie, śpiewali tak sugestywne piosenki o Irlandii, doprawiając to swoimi opowiadaniami , że Irlandia stała się dla mnie mityczną zieloną krainą pełną legend
i życzliwych ludzi. Bardzo chciałam sprawdzić ile z ich opowiadań jest prawdą, po czasie muszę przyznać, że mieli wiele racji.
Jola: Na jakim kierunku studiowałaś w Polsce?
Ania: Zarówno w Polsce, jak w Irlandii studiowałam europeistykę. Ten kierunek skusił mnie możliwością poznawania Europy od różnych stron. Zapewnia przedmioty związane
z kulturą i społeczeństwem europejskim, ale także z prawem i ekonomią UE.Dodatkowo zapewnia możliwość wyjazdu na rok na studia za granicą, co również było mocnym argumentem. Zdecydowanie nie zawiodłam się po tym wyborze. Na Uniwersytecie Jagiellońskim trafiłam na świetnych, otwartych i przyjaznych wykładowców, którzy otworzyli nas na świat i poszerzyli horyzonty. To ludzie, którzy ufają swoim studentom pozwalając im samodzielnie komponować program studiów i wybierać tematy pracy naukowej związane z indywidualnymi – czasami bardzo dziwnymi – zainteresowaniami studentów. Wszystko oczywiście w ramach tematów związanych z Europą.
Jola: Na czym polega program Erasmus, w ramach którego przyjechałaś do Dublina?
Ania: Program Erasmus to jeden z unijnych projektów, w ramach większego projektu „Uczenie się przez cale życie” Umożliwia wymianę studentów z krajów Unii Europejskiej oraz krajów partnerskich programu(np. Turcja, Islandia). W przypadku mojego kierunku prawie wszyscy studenci gdzieś wyjeżdżają, jesteśmy do tego bardzo zachęcani, ale
o najlepsze uczelnie stara się wiele osób. Po złożeniu kompletu podstawowych dokumentów (ogólny formularz, list motywacyjny z wyborem uczelni i zaświadczenie o znajomości języka) następuje rozmowa kwalifikacyjna, po której specjalna komisja przydziela studentów do poszczególnych uczelni. Jeśli chodzi o kwestie finansowe to stypendium Erasmusa ma za zadanie wyrównania różnicy kosztów życia pomiędzy Polską a krajem, do którego się wyjeżdża. W moim przypadku było to 350 € miesięcznie, co w połączeniu z tym co i tak wydałabym w Polsce na życie, wystarczało na podstawowe potrzeby.
Jola: Jakie według ciebie są różnice miedzy studiowaniem w Polsce a w Irlandii? Gdzie
i dlaczego bardziej ci się podoba?



Ania: Trudno jest powiedzieć, że gdzieś bardziej mi się podoba. W obu krajach studiuje się po prostu trochę inaczej. Europeistyka na UJ i tak odstaje od standardów nauczania
w naszym krajów, można -powiedzieć, że jest bardziej „europejska” od większości kierunków. Mamy świetną kadrę, która nadrabia braki sprzętowe. Bo trzeba przyznać, że Trinity College pod względem sprzętu i usług oferowanych studentom bije polskie uczelnie na głowę. Biblioteka czynna do późnych godzin nocnych, gdzie nikt nie patrzy na studentów jak na potencjalnych złodziei książek, gdzie można spacerować pomiędzy regalami
w poszukiwaniu książek. Dostępne przez całą dobę miejsca do nauki, laboratoria i sale komputerowe, darmowy basen i siłownia. Liczne kafejki i stołówki a nawet pub. Dodatkowo mnóstwo różnych klubów zainteresowań od szydełkowania, przez wspinaczkę aż do klubu przyszłych maklerów giełdowych. Wszystko to sprawia, że studenci na Trinity spędzają całe dnie . Przychodzą rano, chodzą na zajęcia, spotykają się ze znajomymi na kawie, uczą się
a na koniec idą na warsztaty kół zainteresowań, które kończą się późną nocą. Znam i takich co czasami przesypiali noce na uczelni, odświeżając się później w prysznicu na siłowni. Wszystko to z drugiej strony powoduje, że czasami jest ciężko wyciągnąć studentów poza uczelnię i zachęcić  do jakiegoś wyjazdu lub wyjścia nie związanego ze studiami.
JolaCo oprócz studiowania robiłaś w Irlandii? Czy wystarczało ci na cokolwiek poza studiowaniem czasu?
Ania: Jak już powiedziałam, na uczelni działa wiele klubów zainteresowań. Ja byłam członkiem klubu żonglerskiego i chodziłam na kurs tańca towarzyskiego. Oprócz tego zaangażowałam się w działania 87 Polskiego Szczepu w Dublinie czyli polskich skautów. Pomagałam prowadzić zajęcia z Beversami czyli odpowiednikiem naszych polskich zuchów. Dawało mi to dużo radości, bo były to świetne dzieciaki, a dodatkowo w Szczepie działa wielu niesamowitych, pełnych energii ludzi i ta energia, którą dostawałam od nich co sobotę wystarczała na cały tydzień nauki.

Jola
Co dobrego a co być może gorszego pozostanie w Twoich irlandzkich wspomnieniach?
Ania: W moich wspomnieniach pozostaną na pewno ludzie, których poznałam zarówno na uczelni jak i w skautingu. Mam nadzieję, że te znajomości przetrwają na dłużej. Ten rok na studiach był niesamowitą przygodą i świetną zabawą. Zobaczyłam, że można nieco inaczej uczyć i podchodzić do nauki bo tutaj studenci dużo poważniej podchodzą do studiowania
i mają chyba nieco więcej pracy niż polscy studenci. Jeśli chodzi o negatywne wspomnienia – mam tylko jedno: osoba, która nie chciała mi wynająć mieszkania tylko dlatego, że jestem Polką.
Jola: Jeśli tęsknisz za Irlandią – to za czym?
Ania: Tęsknię czasami za uczelnią a bardziej ludźmi z uczelni, tęsknie bardzo za dzieciakami, kadrą harcerską i naszymi spotkaniami. Tęsknie za widokami, zielenią, chłodniejszym niż w Polsce klimatem (nie cierpię upałów) i przede wszystkim za jakimś takim luzem Irlandczyków – im się nie śpieszy tak jak Polakom – mają czas żeby spokojnie usiąść w pubie i porozmawiać czy oglądnąć mecz. O właśnie, w całym Krakowie nie ma ani jednego baru gdzie można by wspólnie usiąść ze znajomymi i obejrzeć program telewizyjny np. Xfactor czy relacje z jakiegoś ważnego wydarzenia kulturalnego – nikt z moich znajomych nie ma telewizora i taki pub byłby świetnym pomysłem.
Jola: Jakie są twoje plany na bliższą /i dalszą przyszłość? Czy zamierzasz zostać
w Krakowie czy jednak chciałabyś wyjechać za granicę? Gdzie i dlaczego widzisz  większe
możliwości własnego rozwoju?
Ania: Póki co zostaję w Krakowie – pracuję tu jako przewodnik w Jaskini Wierzchowskiej
i działam w Fundacji R2 (ratownicy medyczni na motocyklach i rowerach). Muszę jeszcze obronić pracę magisterską. Idę też na roczne studia podyplomowe związane z pracą
w organizacjach pozarządowych. Później planuję jeszcze wyjechać gdzieś na rok z EVS –programu wolontariatu europejskiego. Nie wyobrażam sobie jednak stałego mieszkania za granicą, bardzo lubię Kraków i chciałabym się jakoś dołożyć do jego rozwoju, najchętniej pracując w jakimś NGO’sie. Ale kto wie co będzie za parę lat ? ;)
Jola: Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia w realizacji wszystkich planów życiowych.
Ania: Dziękuję.

Harcerskie Jamboree

 


PC195616Na początku XX wieku generał Robert Baden-Powell napisał książkę, zawierającą  wskazówki i porady dla młodych zwiadowców. Bardzo szybko podręcznik okazał się bestsellerem, tym samym zapoczątkowując ruch skautowy, w Polsce zwany harcerstwem. Od ponad stu lat dziesiątki tysięcy osób na całym świecie wstępuje w szeregi skautów, kontynuując dzieło rozpoczęte przez sir Baden-Powella i jego żonę. W Polsce za założyciela harcerstwa uważa się Andrzeja Małkowskiego, którego w działaniach wspierała małżonka Olga Drahonowska. Symbol lilijki, chusta i mundur są wizualnym znakiem przynależności do organizacji skautowej. W Polsce główne organizacje harcerskie to ZHP czyli związek Harcerstwa Polskiego, ZHR – Związek Harcerstwa Rzeczpospolitej oraz Związek Harcerstwa Katolickiego Zawisza. W Irlandii główną organizacją skautowską jest Scouting Ireland. Z połączenia idei polskich i irlandzkiej organizacji powstał przed kilku laty 87 Polski Szczep w Dublinie, działający w ramach Scouting Ireland. Funkcję komendanta pełni Mirosław Karczmarczyk, za działalność na rzecz społeczności polskiej uhonorowany w 2010 roku tytułem Polak Roku. Wraz z Joanną Olszewską oraz Elizą Bielewicz prowadzą drużynę harcerzy starszych, a ich życie podporządkowane jest idei zapoczątkowanej przez generała Baden – Powella. Każdą wolną chwilę spędzają z harcerzami przekazując im wartości, na jakich bazuje skauting.
Często zabieramy naszych harcerzy na bazy obozowe, gdzie doskonalimy nasze umiejętności z takich dziedzin jak pierwsza pomoc, pionierka, camping, backwoods, uczymy się również jak przetrwać lesie. Chodzimy na wędrówki górskie, biwakujemy, odwiedzamy muzea, bierzemy udział w różnych imprezach polskich i irlandzkich. Gdy nie jesteśmy z harcerzami, to spedzamy czas aktywnie z innymi liderami” mówi Joanna. Oboje nie pamiętają wolnego weekendu, który spędziliby inaczej niż w gronie skautów. Również wakacje zaplanowali po harcersku. Nie na Majorkę czy gorące plaże Hiszpanii, ale pod namiot i do pracy wolontariackiej wybierają się oboje na przełomie lipca i sierpnia. Uczestniczyć będą w harcerskim Jamboree, cyklicznej imprezie organizowanej co cztery lata, za każdym razem w innym kraju. Tym razem jest to Szwecja. Razem z druhem Mirkiem i druhną Joasią Irlandię a jednocześnie Polskę, reprezentować będzie Anita Regucka-Kwaśnik, współzałożycielka 87 Polskiego Szczepu w Dublinie, obecnie komendantka szczepu irlandzkiego.

Ideę Jamboree druhna Joanna tłumaczy bez zastanowienia:
Jamboree to inaczej Światowy Zlot Skautów. Odbywa się co 4 lata, zawsze w innym kraju. W tym roku odbędzie się w Szwecji a dokładnie w Rinkaby, koło Kristianstad (w 2007 roku na 100-lecie powstania skautingu zlot odbył się w Anglii). Trwać będzie od 27 lipca do 7 sierpnia. Na Jamboree tak jak mówi sama nazwa Światowy Zlot Skautów, przyjeżdżają skauci z całego świata, których organizacje należą do WOSM-u (Światowej Organizacji Ruchu Skautowego).Na Jamboree jako uczestnicy jadą dzieci i młodzież w wieku 12 – 17 lat, a powyżej 18 roku życia można
być kadrą lub jechać do pomocy jako IST (international service team).”
Joanna, Anita i Mirek podczas Jamboree nie będą wypoczywać. Wprawdzie cała impreza przygotowana jest dla młodzieży, niemniej jednak to na dorosłych czyli w nomenklaturze irlandzkiej: liderach, spoczywać będzie odpowiedzialność za prawidłowy przebieg całości.
Jeszcze nie wiemy co będziemy dokładnie robić na Jamboree. Pewne jest, że będziemy pracować w grupach z ludźmi z różnych zakątków świata. Jak do tej pory wypełniliśmy kwestionariusze, gdzie musieliśmy napisać na ile znamy język angielski, z jakich dziedzin jesteśmy dobrzy i co chcielibyśmy robić. Widać Szwedzi chcą zrobić nam niespodziankę i wszystkiego dowiemy się na miejscu. Będzie tam na pewno wiele pracy dla kilku tysięcy skautów z IST. Jedni będą pomagali w pionierce, inni będą działać jako pomoc medyczna a jeszcze inni będą prowadzili zajęcia.”
Po powrocie z Jamboree Joanna i Mirek powrócą do swoich codziennych zajęć. We wrześniu ponownie spotkają się ze swoją drużyną. Zgraną paczkę przyjaciół stanowią w niej nastoletni chłopcy i dziewczyny. Oprócz drużyny harcerzy starszych 87 Polski Szczep to także drużyna harcerzy młodszych (cubs) oraz zuchy. Wyjścia w góry, budowanie szałasów, zawiązywanie nowych przyjaźni, przygody biwakowe to tylko niektóre z powodów, dla których harcerzom i ich rodzicom chce się przychodzić na zbiórki. Na pytanie jak zachęciłaby młodych ludzi do wstąpienia w szeregi harcerstwa, druhna Joanna odpowiada:
.Młody człowiek musi przyjść do nas i zobaczyć co robimy, jaka jest u nas atmosfera, aby stwierdzić że chce być jednym z nas. A zresztą wystarczy popatrzeć na naszych harcerzy, są wesołą i zgraną paczką i to mówi samo za siebie”.

Mimo wakacji, harcerze nie mają przerwy na wypoczynek. Cały czas można kontaktować się z nimi za pomocą strony internetowej www.87dpg.plscout.com oraz pisząc na adres mailowy info@plscout.com. Jako ludzie z pasją, z pewnością są w stanie przekazać młodym ludziom te wartości, które w pośpiechu życia codziennego niejednokrotnie są zapominane, a które poprzez prawo harcerskie stały się dla tysięcy osób drogowskazem na całe życie.

Łowcy skarbów

artykuł opublikowany na portalu gazeta.ie

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Niedzielne popołudnie, plaża w Shankhill. Dwóch mężczyzn przeczesuje spore usypisko kamieni. W oddali widać bawiące się foki, nie bez powodu bowiem miejsce to nosi nazwę Seal Beach. Nagle jeden z mężczyzn wydaje triumfalny okrzyk, po czym obaj skupiają się nad niewielkim plastikowym pudełkiem, jednym z tych, do których pakuje się drugie śniadanie. Wpisują się do małego notesu, zamykają pudełko i odnoszą na to samo miejsce. Po czym znikają z plaży. Zagadkowe dla niewtajemniczonych czynności wykonywane przez tych dwóch mężczyzn to część wielkiej, outdoorowej gry znanej na całym świecie jako ‘geocaching’.

Za pierwowzór geocachingu uważa się powstałą ponad 150 lat temu grę ‘letterboxing’. Główna idea opierała się na pomyśle chowania szczelnie zamkniętych pojemników w miejscach powszechnego dostępu, np parkach, lasach, nad jeziorami. W pojemniku znajdował się notes, w którym poszukiwacz wpisywał swoje imię. Wskazówki, gdzie znajdują się kolejne pudełka można było znaleźć w specjalnych katalogach. Wiadomości o najtrudniejszych do zdobycia, elitarnych, przekazywano sobie ustnie.

Dzisiejszy geocacching wykorzystuje nowoczesne technologie i wychodzi naprzeciw ludziom lubiącym spędzać aktywnie czas na powietrzu. Wędrówki po lasach, górach, ale także ulicami miast wzbogacić można o piracki element – szukanie skarbu. Pojemniki, w spolszczonej wersji nazywane ‘keszami’, znajdują się we wszystkich możliwych miejscach świata. Gra powstała ponad 10 lat temu   i do dzisiaj zafascynowali się nią ludzie z ponad 150 krajów. Na specjalnej stronie internetowej, skupiającej społeczność ‘geocacherów’, znajdują się dokładne opisy każdego pojemnika. Sklasyfikowane są w kategorii od najłatwiejszego poprzez bardziej wymagające do takich, które znajdują tylko prawdziwi profesjonaliści. Strona podaje dokładne parametry geograficzne oraz wskazówki jak dotrzeć do celu. W Internecie funkcjonują ponadto fora, na których geochacherzy codziennie umieszczają setki wpisów, dyskusji, fotografii. Cała zabawa polega jednak na zachowaniu tajemnicy – nawet jeśli znalazło się ‘kesz’, etykieta geocachingu nie zezwala na publikowanie szczegółów poszukiwań.

Pan Marcin Kisio z Balbriggan bierze udział w geocachingu od ponad roku. Każdy swój wyjazd, zarówno służbowy jak i prywatny, z rodziną, przygotowuje najpierw pod katem ‘keszów’. Na stronie internetowej czyta wskazówki, jak znaleźć pojemnik, czy jest on duży i w jakim dokładnie położeniu geograficznym znajduje się zdobycz. Uzbrojony w najnowszej generacji GPS, pozwalający namierzyć obiekty z dokładnością do dwóch metrów,  buszuje po odludnych ścieżkach, sprawdza czy cegły w budynku nie są obluzowane i czy coś się pod nimi nie kryje, wchodzi do mokrych kanałów, sprawdza rury i sztachety w płotach. Nierzadko natrafia na innych geocacherów, z którymi dzieli się doświadczeniami na temat już odnalezionych  pojemników. Na koncie pana Marcina znajduje się ponad  200 ‘keszów’. Część z nich odnalazł w Polsce, pozostałe w Wielkiej Brytanii i Irlandii.

„Kesze” mogą być różne. Czasami to wielkie pudło po amunicji lub szczelnie zamknięte wiadro. Najpopularniejsze, ze względu na praktyczne zastosowanie i łatwą dostępność, są plastikowe pudełka. Najtrudniejsze do odnalezienia są tzw. ‘kesze’ makro. Pan Marcin wspomina jedyny jak dotąd znaleziony przez siebie miniaturowy skarb: w plastikowym pudełeczku po kliszy fotograficznej ktoś umieścił  zeszyt jak dla krasnala i ołówek z Ikei. Pojemniki z notesami oraz drobiazgami, zostawianymi tam przez współczesnych poszukiwaczy skarbów, znajdują się czasami w naprawdę niezwykłych miejscach. Nurkowie umieszczają je np na wrakach statków, zatopionych na dnie oceanu. Najbardziej brawurowi geocacherzy’ zawieszają swoje pudełka na niebezpiecznych przęsłach wysokich mostów, zakopują je w ziemi, ukrywają w wilgotnych, mulistych kanałach. Czasami aby odnaleźć pojemnik docelowy, należy najpierw odkryć kilka naprowadzających. Im trudniejszy do znalezienia, tym ‘kesz’ jest cenniejszy dla uczestników gry.

Z pozoru dziecinnie prosta gra jest tak naprawdę częścią wielkiego ruchu aktywności outdoorowej, coraz bardziej popularyzowanego w krajach wysoko rozwiniętych. Po kilkudziesięciu latach spędzonych przed telewizorem, społeczeństwa zaczynają czuć przesyt siedzącym trybem życia. Coraz więcej jest więc rowerzystów, ludzi wędrujących po górach, nurków czy podróżników zapędzających się w najodleglejsze zakątki globu. Każdemu z tych działań geocaching dodaje smaczku i podnosi adrenalinę. Poszukiwanie ‘keszów’ jest bowiem odpowiedzią na atawistyczną potrzebę eksplorowania, odnajdywania, a także kolekcjonowania.  W grze biorą udział ludzie wykonujący najprzeróżniejsze zawody, Amerykanie, Australijczycy, Azjaci i Europejczycy, a nawet…naukowcy na biegunie polarnym.  Geocaching jest doskonały sposobem na spędzenie wolnego czasu zarówno dla rodzin, grup przyjaciół jak i odludków, samotników. Odnalezienie pojemnika, wpisanie swojego imienia do „logbook’a” czy wymiana drobnych przedmiotów (breloczki do kluczy, modelinowe ludziki, kolczyk, fotografia ) to wspaniała zabawa dla lubiących przygodę, odkrywanie nowych miejsc i poszerzanie kręgu znajomych o ludzi, którzy dzielą tę samą pasję i podobnie patrzą na świat.

Kto się boi ciemności?

 artykuł opublikowany na portalu gazeta.ie

OLYMPUS DIGITAL CAMERA Kiedy w 2007 roku mieszkanka jednego z osiedli w dublińskiej dzielnicy Tallaght zawiadomiła sąsiadów i urząd miasta o tym, że w jej domu straszy, wszyscy się śmiali. Kobieta rzekomo słyszała hałasy na schodach, otwierane drzwi, szepty, pukania w ściany.  Po mieszkaniu w sposób niekontrolowany samoistnie przemieszczały się drobne przedmioty: długopisy, łyżeczki, wazoniki. Samotnie wychowująca trójkę dzieci Martha Cousins kilka miesięcy bezskutecznie próbowała swoim przypadkiem zainteresować władze lokalne, prosząc o zamianę mieszkania na inną lokalizację. Sprawę za ciekawą uznał ostatecznie magazyn Irish Daily Mirror, który w sieprniu tego roku na pierwszej stronie opublikował mrożący krew w żyłach artykuł „Ghosts want to kill my kids” (Duchy chcą zabić moje dzieci). Zdesperowana brakiem odzewu ze strony ‘city council’ kobieta podjęła w końcu sama próbę rozwiązania problemu. Dziennikarzowi gazety wyznała, że udało jej się porozumieć z duchami, krążącymi po jej domu, które bez litości oznajmiły, że dom był, jest i zawsze będzie nawiedzony. Winą za to obarczać może fatalne miejsce, w którym postawiony został budynek. Martha Cousins dowiedziała się, że mieszka w domu bezpośrednio łączącym się niewidocznymi, podziemnymi drogami z legendarnym Hellfire Club w Dublin Mountains. Ciemny, przypominający czaszkę masyw ruin widać z Tallaght doskonale. Miejsce od dawna uważane jest za przeklęte. W XIX wieku odbywały się tam podobno msze satanistyczne, a ówcześni mieszkańcy okolicy zostawili przekazy o nocnych marszach z pochodniami i zatrważającej ilości czarnych kotów, jakie można było tam spotkać. Dzisiaj to głównie miejsce popołudniowych spotkań lokalnej młodzieży oraz cel pieszych wędrówek turystycznych, nadal jednak legenda Hellfire Club żywo pobudza wyobraźnię wielu osób.

Na kilkanaście dni przed świętowanym hucznie Halloween, z ciemności nocy wyciągane są wszystkie zjawy i irracjonalne strachy, jakie kulturze celtyckiej przez wieki udało się stworzyć. Dublin pełen jest miejsc, w których straszy, po ulicach krążą czarne psy, bezgłowi jeźdźcy i czarownice. Jedną z najbardziej przerażających postaci jest ‘banshee’, irlandzka wysłanniczka śmierci. Strach przed nią zakorzeniony jest głęboko w wyspiarskiej mentalności. Mimo postępującej racjonalizacji myślenia, nadal grozę budzi kobieta bez ciała, obdarzona jedynie wysokim, przenikliwym głosem. ‘Banshee’ jest duchem skomplikowanym i działającym w sposób zaplanowany, co czyni jej wizyty niezwykle mrocznymi. Według irlandzkich legend i podań, przychodzi do jednego, wybranego przez siebie członka rodziny i podnoszącym włosy na głowie piskiem zawiadamia go o śmierci kogoś bliskiego. Czasem pojawia się we śnie, czasem podchodzi bliżej, wtapiając się w nocne wycia kotów i pohukiwania sów. Jeśli ktoś miewa przeczucia, że w rodzinie wydarzy się coś złego, ktoś poważnie zachoruje albo umrze, to prawdopodobnie jest tym wybranym, to on doświadcza wizyt wysłanniczki śmierci.


Irlandia i Wielka Brytania to niewątpliwie kraje, które uwielbiają się bać, a noc halloweenowa sprzyja zaspokajaniu potrzeby horroru. Mimo, że pozornie wszystkie działania mają wówczas charakter ludyczny, tak naprawdę stoi za nimi wiele wieków rozbijania niewidzialnej granicy między światem zjaw i ludzi. W świetle dziennym trudno się nie śmiać z opowieści o zjawiskach paranormalnych, kiedy jednak wraca się  pustymi ulicami, w środku nocy do domu, podskórnie odczuwa się lęk przed nieznanym. Szczególnie, kiedy wiadomo, że np po ulicy Cabra wałęsa się olbrzymi, czarny pies. Jest przerażający, a jego bezpośredni związek ze światem diabelskim symbolizują ciężkie łańcuchy, jakie za sobą ciągnie. Pies jest postacią, jaką przybrał duch okrutnego sędziego, który w XIX wieku bezlitośnie skazywał na śmierć nawet za najmniejsze przewinienia. Przeklęty na łożu śmierci przez jedną z pokrzywdzonych wdów, do dzisiaj błąka się po okolicach Cabra, nie dając spać mieszkańcom. Za miejsca nawiedzone w Dublinie uważa się ponadto rejony wokół St. Stephen’s Green, gdzie spotkać można autobusy bez kierowców i pasażerów, sunące bezgłośnie po słabo oświetlonych ulicach; to także Croke Park, gdzie grasuje bezgłowy jeździec i Rathfarnham Castle z dobrze znanym mieszkańcom psem z innego wymiaru.

Na kilka dni przed Halloween irlandzkie audycje radiowe i programy telewizyjne wypełniane są tematami o duchach, a ludzie z wielkim przejęciem opowiadają na antenie o swoich niezwykłych przeżyciach. Plastikowe, chińskie zabawki w sklepach są zazwyczaj jedynie śmieszne, czasem przybierają jednak przerażające kształty. Dublin zamienia się w nawiedzone miasto, gdzie nawet małe dzieci bez mrugnięcia powieką przebierają się w prześcieradła i malują na twarzach krwawe blizny. Płonące w wielu miejscach ogniska nie są jedynie przejawem wandalizmu, mimo że często w ofierze składane są przedmioty kradzione, a iskra zapalna dosięga niejednokrotnie również samochody na ulicach czy kontenery na śmieci. W szerszym aspekcie jednak ogień ten jest kontynuacją rytualnych spotkań sabatowych, kontaktów z siłami nadprzyrodzonymi, buntu przeciwko podziałowi świata na materialny i metafizyczny. Wielka machina hallloweenowa już w tym roku ruszyła, miliony kostiumów i dekoracji zalało Irlandię i Wielką Brytanie, Amerykę i sporą część kontynentalnej Europy. Jak od wieków, tak i teraz ulice zapełnią się duchami, broczącymi ofiarami szubienicy i kata oraz wiedźmami. Kto wie, czy wśród nich nie znajdzie się prawdziwa ‘banshee”…

Zajęcia wyrównawcze

artykuł opublikowany na portalu gazeta.ie
iStock_000015455741XSmall Kiedy uczeń słabo radzi sobie z omawianym materiałem, kiedy robi błędy, zbyt długo zastanawia się nad czytanym wyrazem, wtedy skierowany zostaje na zajęcia wyrównawcze.
W ramach nadgodzin nauczyciele przedmiotowi uczą kilkuosobowe grupy tego, za czym nie udało się nadążyć w klasie. Wyrównawcze to zazwyczaj jedna popołudniowa godzina w tygodniu. Taki model douczania uczniów słabszych znamy ze szkół w Polsce. W irlandzkim systemie edukacji problem dzieci pracujących wolniej lub z większą trudnością niż ich rówieśnicy, został rozwiązany zupełnie inaczej.
Zajęcia wyrównawcze podzielone są na trzy sektory. Pierwsza to tzw. ‘resource’ czyli indywidualne wyrównanywanie braków i pomoc we wszystkich najważniejszych przedmiotach szkolnych oraz zajęcia poprawiające koncentrację, nauka odpowiednich zachowań społecznych, trochę ruchu fizycznego. ‘Resource’ to kompleksowe wsparcie dziecka, zarówno merytoryczne, jak i pobudzajace kreatywność i usprawniające techniki uczenia się. Z tego typu zajęć korzysta większość dzieci ze zdiagnozowanym ADHD, zespołem Aspergera, nadwrażliwością.
Inną formą nauczycielskiej pomocy dzieciom są zajęcia wyrównawcze z poszczególnych przedmiotów. Pod koniec każdego roku uczniowie piszą testy zwane Micra i Sigma. Nie przygotowują się do nich w żaden specjalny sposób w domu, testy bowiem sprawdzają kompetencje z całego roku. Ułożone zgodnie z zaleceniami nowoczesnych metod edukowania, sprawdzają nie tylko wiedzę, ale również zdolność logicznego myślenia, spostrzegawczość, płynność w pisaniu, umiejętność czytania instrukcji. System punktowy oceniania testów Sigma i Micra pozwala na szybkie zaklasyfikowanie dziecka do grupy uczniów potrzebujących pomocy. Wynik poniżej wymaganych norm predestynuje do uczestniczenia w zajęciach wyrównawczych z przedmiotów w których widać największe braki. Mimo kontrowersji, że jeden test decyduje o całorocznym sposobie nauczania dziecka – bo przecież mogło mieć gorszy dzień, mogło czuć się chore, a to wpływa na koncentrację i sposób udzielania odpowiedzi – Sigma i Micra są testami kompleksowymi, mierzącymi umiejetności na różnych poziomach trudności i za pomocą zróżnicowanych zadań. W związku z tym – są wiarygodne. O wyniku testów rodzic w przeciwieństwie do realiów polskich, nie jest informowany od razu, mimo że testy sprawdzane są przez nauczyciela w tej samej szkole. Najczęściej procedura wygląda tak, że uczniowie piszą testy w maju lub czerwcu, a o wynikach rodzice informowani są podczas jednorazowego spotkania z nauczycielem np. w listopadzie. Warto wiedzieć, że każdy rodzic ma prawo wglądu do testów swojego dziecka.
Pomoc, jaką dziecko otrzymuje w ramach konkretnych przedmiotów, czyli ‘learning support’ to zadania matematyczne lub usprawnianie umiejętności czytania lub pisania. Zajęcia mają charakter merytoryczny, a uczeń dostaje dodatkowe zadania domowe.
Trzecim rodzajem pomocy pedagogicznej, udzielanej uczniom jest tzw. ‘English support’.
W bardzo małych grupach dzieci uczą się podstaw gramatycznych i opanowują słownictwo związane z konkretnymi dziedzinami życia.
Wszystkie rodzaje zajęć wyrównawczych prowadzone są przez nauczycieli z danej szkoły. System irlandzkiej edukacji w szkole podstawowej (od Junior Infants do szóstej klasy) zakłada, że nauczyciel pracuje z jedną klasą cały rok, ucząc wszystkich przedmiotów, po czym (najczęściej) obejmuje inną klasę lub zostaje nauczycielem jednego z wyżej wymienionych przedmiotów dodatkowych. I tu zaczynają się podstawowe różnice między szkołą irlandzką a polską. Poloniści, matematycy, angliści w Polsce prowadzą zajęcia dodatkowe w ramach swojego 40-godzinnego pensum czyli wymaganego wymiaru godzin. Zawsze jednak po lekcjach, dodatkowo opłacani.
W Irlandii wszystkie zajęcia dodatkowe odbywają się w ramach regularnych lekcji. Pedagodzy od ‘resource’, ‘learning support’ czy ‘English support’ rozpisują swoje grafiki na początku roku, tak aby wypełnić 5,5-godzinny dzienny czas działań. W praktyce wygląda to tak, że dzieci zabierane są na wyrównawcze w trakcie innych lekcji. Zazwyczaj na pół, czasem na całą godzinę. W szkole podstawowej pracuje się blokowo. Kiedy dany przedmiot zostanie zrealizowany, nauczyciel – nie robiąc przerw – płynnie przechodzi do następnych. Uczeń, zabrany np. z matematyki, nie wraca już do swojej pracy, ale wchodzi z powrotem do klasy w momencie, gdy jego koledzy są w środku zupełnie innych zadań np. z irlandzkiego czy angielskiego. Biorąc pod uwagę, że pomoc udzielana jest dzieciom w różnym stopniu nie radzacym sobie ze szkolnym materiałem, trudno zrozumieć ideę wyrywania ich w toku działań, przemieszczania do innej sali i ponownego dołączania do grupy, w momencie gdy ta pracuje nad zupełnie nowymi zagadnieniami. Korzyści płynące z uczestniczenia w zajęciach wyrównawczych są nie do przecenienia. Indywidualne zajęcia w widoczny sposób usprawniają czytanie, pisanie czy liczenie, jednocześnie jednak w zapomnienie odchodzi materiał omawiany na lekcji. Przy założeniu, że dziecko ma godzinę dziennie ‘resource’ daje to 5 godzin nieomówionych lekcji w skali tygodnia. Nauczyciele nie wymagają uzupełniania brakujących ćwiczeń i zadań w domu, tym sposobem więc dziecko do wielu problemów nigdy nie dociera. Koło wydaje się zamykać, kiedy uświadomimy sobie, że właśnie o te lekcje mogą być zapytani podczas kończacych rok szkolny testów Sigma i Micra. Decyzji rodziców zawsze pozostawia się zgodę na uczestniczenie dziecka w zajęciach wyrównawczych. Jest to jednak zazwyczaj formalność, kiedy bowiem pociecha potrzebuje pomocy, żaden rozsadnie myślący rodzic mu jej nie odbierze. Praca w domu na pewno poprawia sytuację dziecka. Regularne odrabianie zadań domowych, nawyk czytania książek – po polsku i angielsku – wykonywanie z synem czy córką zadań matematycznych, to brzmiące banalnie, ale niezwykle skuteczne metody długofalowego przygotowania do testów. W przypadku ‘English support’ sprawa wydaje się jasna. Aby dziecko nie musiało uczestniczyć w tych zajęciach dodatkowych, wystarczy przygotować je zanim zostanie uczniem klasy Junior Infants. W przypadku gdy cała rodzina mówi w domu po polsku, gdy ogląda się polską telewizję i spotyka głównie z polskimi znajomymi, trudno oczekiwać, aby maluch był w stanie płynnie porozumiewac się w innym języku. Jedyną skuteczną opcja jest wówczas wysłanie go do irlandzkiego przedszkola, na kilka godzin dziennie, na rok lub dwa przed planowanym wysłaniem do szkoły. Kilka tygodni stresu, związanego z odłączeniem od rodzica (normalnym w każdym, również polskim przedszkolu) oraz zmianą języka komunikacji, skończy się szybko. Przebywanie w gronie rówieśników porozumiewających się angielskim na poziomie ‘native’, da dziecku swobodę wypowiadania się  oraz bezboleśnie nauczy wszystkich niezbędnych konstrukcji gramatycznych i idiomów. A stąd już tylko krok do osiagnięcia sukcesu w szkole i pełnego wykorzystania bogactwa oferowanej wiedzy i umiejętności.
Pani Karolina Chudy z Castleknock od początku nie zgadzała się z decyzją przydzielenia jej dziecka do grupy ‘English support’. Jej syn Mateusz mówi po angielsku płynnie. Dwa lata uczęszczał do irlandzkiego ‘creche’ w pełnym wymiarze godzin. Mateusz często nie znajduje polskich słów na określenie otaczającej go rzeczywistości, a na podwórku bawi się ze swoimi kolegami, posługując się wyłącznie angielskim. W dodatku z moncym, dublińskim akcentem. Mówi płynnie i wyraźnie widać, że to język nowej ojczyzny jest dla niego łatwiejszy. Kiedy pani Karolina dowiedziała się, że jej syn chodzi na zajęcia dodatkowe z angielskiego, tracąc tym samym inne przedmioty, poprosiła o spotkanie z nauczycielem wychowawcą oraz dyrektorem szkoły. Ku jej wielkiemu zdumieniu okazało się, że Mateusz ma chodzić na ‘English support’, bo…jego rodzice są Polakami. Sprawę najczęściej przesądza się automatycznie. Po długiej i ożywionej dyskusji, pani Karolinie udało się przekonac pedagogów, że jej dziecko w pełni rozumie, co mówią do niego nauczyciel i rówieśnicy. Po uważnej rozmowie z Mateuszem przekonali się, że miała rację. „Zabieranie go z zajęć prowadzonych po angielsku po to, aby uczyć go angielskiego, wydaje mi się kompletnie pozbawione sensu. Mateusz nie musi uczyć się nazw kolorów i dni tygodnia, bo jego poziom angielskiego w niczym nie odbiega od języka rówieśników, będących Irlandczykami.”
Jak zwykle, kij ma dwa końce. Z jednej strony korzyści płynące z uczestniczenia w zajęciach dodatkowych są realną szansą na poprawienie wyników osiaganych w szkole, a co za tym idzie, na ogólne samopoczucie dziecka. Z drugiej strony nie do końca zrozumiały dla polskich rodziców system udzielania pomocy może prowadzić do nieporozumień i poczucia, że uczniowi wyrządza się niedźwiedzią przysługę.

Wybór artykułów ze zbiorów PBP za lata 2009-2012

Jordan, Alicja
Od aktywności motorycznej do formowania charakteru : pedagogika Marii Montessori / Alicja Jordan //  Wychowanie w Przedszkolu. - 2011, nr 9, s. 20-24
Aktywność motoryczna w wieku przedszkolnym jako stymulator rozwoju osobowości dziecka. Ważne jest dostrzeżenie u dziecka chęci samodzielnego działania i pozwolenie mu na to (pedagogika Montessori).
Sygnatura: C-19
Klinowska, Dorota
Pedagogika Marii Montessori / Dorota Klinowska // Dyrektor Szkoły. - 2009, nr 1, s. 50, 52
Uczenie dzieci ciszy. Ćwiczenie ciszy. Edukacja przedszkolna.
Sygnatura: C-1008
Lenkiewicz, Jolanta
Montessori dla małych i dużych / Jolanta Lenkiewicz // Wychowanie w Przedszkolu . - 2011, nr 1, s. 63-64
Praca metodą Montessori w przedszkolach Wielkiej Brytanii. Opis standardów nauczania, organizacji i kwalifikacji zawodowych nauczycieli w oparciu o tę metodę.
Sygnatura: C-19
Marczak-Pilipczuk, Magdalena
Lekcje ciszy / Magdalena Marczak-Pilipczuk // Wychowanie w Przedszkolu . - 2010, nr 4, s. 41-43
Przykłady scenariuszy lekcji ciszy, zgodnych z pedagogiką M. Montessori.
Sygnatura: C-19
Marczak-Pilipczuk, Magdalena
Praca nauczyciela według metody Marii Montessori / Magdalena Marczak-Pilipczuk //  Wychowanie w Przedszkolu . - 2011, nr 3, s. 24-28
Założenia i cele metody. Rola i zadania nauczyciela w tej metodzie. Przykład zajęć do wykorzystania w przedszkolu i edukacji wczesnoszkolnej.
Sygnatura: C-19
Surma, Barbara
Katecheza Dobrego Pasterza : innowacyjne rozwiązania w wychowaniu religijnym dziecka / Barbara Surma // Wychowawca. - 2012, nr 4, s. 12-13
Przekaz prawd wiary dzieciom w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym. Katecheza Dobrego Pasterza a metoda Montessori.
Sygnatura: C-1009

Polka prowadzi irlandzkie przedszkole

artykuł ukazał się na portalu gazeta.pl/ londyn oraz portlau zycie.ie a także w gazecie "Życie w Irlandii. The Polish Times"
rozmawiała Jolanta Lenkiewicz
2007-12-17, ostatnia aktualizacja 2007-12-17 00:00

Rozmowa z Urszulą Huba - Kuzemko, właścicielką dublińskiego przedszkola



Od ponad roku prowadzisz własny "creche" (tak Irlandczycy nazywają przedszkole - przyp. red.). Czy to, co robiłaś zawodowo wcześniej, wiąże się z Twoim obecnym zajęciem?

Tak, jestem w pełni do tej roli przygotowana, zarówno pod względem wykształcenia, jak i doświadczenia. Ukończyłam w Polsce Chrześcijańską Akademię Teologiczną, kierunek pedagogiczny. Kiedy przyjechałam do Irlandii, pracowałam jako niania trójki dzieci. Współpraca z rodziną, dla której pracowałam, układała się na tyle dobrze, że w podziękowaniu za moje starania, a także aby zatrzymać mnie dłużej przy sobie, ludzie ci opłacili mi kurs nauczania metodą Marii Montessori. Potem znalazłam pracę jako opiekunka w przedszkolu w Dublinie.

I pracowałaś jako nauczyciel Montessori?

Tak. Do "Stay and Play", czyli mojego obecnego przedszkola, przyszłam jako nauczyciel Montessori. Po kilku miesiącach pracy dowiedziałam się, że pani, która prowadziła je od 19 lat, przechodzi na emeryturę. Przejęłam interes w czerwcu 2006 roku. Przedszkole działa w tym samym miejscu, w tym samym budynku, jednak oczywiście wprowadziłam do niego swoje zmiany.

Na czym one polegały?

Wspólnie z zespołem pracujących dla mnie dziewczyn, opracowałyśmy autorski program "Happy Start". Zawiera on elementy metody Montessori (ze szczególnym uwzględnieniem sekcji tzw. practical life, czyli nauki życia codziennego), zajęcia muzyczno - ruchowe, kąciki zainteresowań, warsztaty plastyczne, zajęcia przyrodnicze. Dzieci kilka razy w tygodniu mogą uczestniczyć w zajęciach plastycznych, podczas których wykorzystuje się przeróżne techniki i materiały artystyczne.

A jak rodzice odbierają Wasz program?

Rodzice zareagowali na "Happy Start" bardzo pozytywnie. Doceniają naszą pracę, ufają, że nie tylko oferujemy ich dzieciom opiekę, ale także stymulujemy ich rozwój intelektualny, emocjonalny i społeczny.

To na co dzień. A jak obchodzicie święta?

W naszym kalendarzu sporo jest znaczących świąt. Tradycyjnie celebrujemy Wielkanoc (parada wielkanocna, szukanie jajek w ogrodzie), Boże Narodzenie (Mikołaj, prezenty, przyjęcie bożonarodzeniowe), Dzień Świętego Patryka, Halloween. Oprócz tego włączamy się w akcję pomocy dzieciom przewlekle chorym. Organizujemy tzw. "Pyjama Day", podczas którego wszystkie dzieci i pracownicy przychodzą do przedszkola w piżamach, robimy "Piknik dla Misiów", a przy okazji zbieramy datki na fundację Make a Wish, spełniającą marzenia chorych dzieci.

Czy do przedszkola przychodzą tylko irlandzkie dzieci?

Głównie tak. Mamy jednak grupkę dzieci polskich. "Stay and Play" daje im optymalne szanse startu, zanim pójdą do szkoły. Mały Jaś czy Kasia, przyjeżdżający z Polski i najczęściej nie mówiący po angielsku, mają trudne zadanie idąc do przedszkola irlandzkiego. Bardzo często przeżywają szok kulturowy, stresują się, że dokoła nich mówi się w języku, którego nie rozumieją, co dodatkowo zwiększa traumę, jaką jest rozstanie z rodzicami na kilka godzin. W swoim creche zatrudniam pracowników z różnych krajów - Irlandii, Mauritusa, są także Polki, które w sytuacjach szczególnie trudnych po prostu zaczynają do dziecka mówić znanymi mu słowami. Zasadą jednak jest mówienie po angielsku, z szacunku dla nie-Polaków, ale także po to, aby polskie dzieci nauczyły się tego języka, zanim zostaną rzucone na głębokie wody, do szkoły. Istnieją w Dublinie przedszkola polskie, w nich jednak dziecko nie nauczy się języka angielskiego, a co za tym idzie - nie zostanie odpowiednio przygotowane do kolejnego etapu edukacji.

Prowadzenie przedszkola to wielka odpowiedzialność, nie tylko za podopiecznych. To przecież prowadzenie firmy, kontrole Health Board i National Childrens Nurseries Associaton. Czy w natłoku spraw finansowych, roboty papierkowej, nie umyka zwykła radość z przebywania z dziećmi, przyjemność uczestniczenia w ich zabawie, rozmowach?

Nie, na pewno nie. To jest najważniejsze, kontakt z dziećmi, uczestniczenie w tej części ich życia, jaką spędzają w przedszkolu. Jestem właścicielką i menadżerką, ale także cały czas nauczycielką, opiekunką, przyjaciółką. Wypełniam te same obowiązki, co wszystkie moje pracownice. W codziennej pracy pomaga nam kilka wytycznych, o których nigdy nie zapominamy. Po pierwsze: traktuj dziecko tak, jak chciałabyś aby twoje własne było traktowane w innym przedszkolu. Po drugie: nigdy nie mów ani nie zachowuj się przy dziecku tak, jak nie zachowałbyś się w obecności jego rodzica.

Czy jest jakaś rada, która wobec tego mogłaby pomóc także rodzicom w wychowaniu dziecka w domu?

Z dzieckiem trzeba po prostu być. Być, nie bywać. Akceptować je takim jakie jest w czasie dobrych, ale także podczas gorszych dni, nie forsować własnych oczekiwań, ale widzieć je takim, jakie naprawdę jest, wyznaczać mu mądre jasne granice, i po prostu kochać. To gwarantuje sukces wychowawczy.

 Recenzja powieści E. Schmitta "Kiedy byłem dziełem sztuki"


recenzja ukazała się na portalu wydawnictwa Znak


Jeżeli zamierzeniem Erica-Emmanuela Schmitta, autora Kiedy byłem dziełem sztuki było przede wszystkim zaszokowanie czytelników, to cel niewątpliwie został osiągnięty. Powieść jest dziwna, nie pasuje do żadnego ze sztywno ustalonych kryteriów oceniania literatury, balansuje na granicy gry intelektualnej z lekko domorosłą filozofią, bawi się śmiercią i odczłowieczeniem, żongluje wartościami etycznymi i estetycznymi. Wydaje się, że autor wie doskonale, iż jest to świetny chwyt marketingowy.
Ludzie uwielbiają bowiem czytać o deformacjach ciała i tajemniczych chorobach, ze szczególnym upodobaniem śledząc w mediach paranormalne zjawiska psychiatryczne, losy niedoszłych samobójców, skrytych w swoich jamach odmieńców, przechadzających się między nami schizofreników i nieuleczalnych outsiderów. Tematy przewodnie tanich brukowców Schmitt przekuł w ambitniejszą formę i zaserwował jako świeży pomysł. Sztuczka się udała - powieść czyta się doskonale.
Główny bohater, nie do końca skonkretyzowany, odgrywa rolę niezwykłą: w wyniku skomplikowanego zbiegu okoliczności nie zabija się, co miał pierwotnie w planie, ale przeistacza w twór człekopodobny, odrażający, a jednocześnie będący najwyższą formą sztuki. Historia zaczyna się klasycznie: trzej bracia (spotkać ich można w literaturze wszędzie, poczynając od „Kota w butach" na „Braciach Karamazow" kończąc, nie wspominając już o historiach skłóconych rodzeństw na łamach gazet dla gospodyń domowych) obdarzeni zostają przez naturę niesprawiedliwie: dwóch z nich jest bosko pięknych, trzeci - byle jaki. Z powodu swojej nijakości, z którą nie może się pogodzić, bohater postanawia przerwać swoje życie. Wolę i radość istnienia obiecuje mu w ostatniej chwili przywrócić Zeub Peter Lama, ekscentryczny artysta ogarnięty żądzą sławy i pieniędzy, bezgraniczny cynik. Niedoszłego topielca/wisielca poddał serii okaleczeń i deformacji, a następnie zaczął wystawiać jako własne dzieło pod symbolicznym imieniem Adam. Bardzo szybko żywy jeszcze człowiek został uznany za przedmiot, co gorsza - przedmiot bardzo wysokiej wartości. Stopniowo Adam traci całą wolność osobistą. Wybawienie przychodzi z rąk innych ekscentryków, ludzi świadomie nie podążających za wymaganiami norm społecznych, tylko tacy bowiem byli w stanie wyzbyć się myśli o Adamie jako dziele sztuki i zobaczyć w nim doskonale ukrytego prawdziwego człowieka.
Utwór Schmitta czyta się w jeden wieczór. Lekka forma i doskonałe wyczucie słabych miejsc w systemie nerwowym czytelników plus kreowanie całości na wzór zabaw intelektualnych i szyderstwa z własnej wyobraźni powodują, że książka na bardzo długo zapada w pamięć. Jest doskonałym, uniwersalnym prezentem 'w ciemno', nawet dla osób deklarujących niechęć wobec literatury pięknej.

W umowie z landlordem


07.02.2088
 
artykuł opublikowany na portlau onet.pl oraz w gazecie "Życie w Irlandii. The Polish Times" 
Jak wynająć mieszkanie w Dublinie – każdy wie. Agencje pośrednictwa, ogłoszenia w gazecie lub sieci, tablice z anonsami w sklepach, rzadziej "przez znajomych".
Ceny wahają się od kosmicznych do horrendalnych, bo stolica Irlandii jest trendy i ludzie z całego świata przyjeżdżają, aby tu popracować, poimprezować, poznać legendarny klimat irlandzkich pubów. Sukces w wynajęciu mieszkania to spotkanie landlorda, który nie będzie się czepiał, że trawa w ogórku za wysoka czy firanka naderwana, skupi się za to na rzeczach naprawdę ważnych, typu: naprawa szwankującego ogrzewania.


Nie istnieje niestety żaden wypróbowany sposób na wynajęcie mieszkania z gwarancją, że będziemy się w nim czuć jak u siebie. Szukając lokum, za cel główny stawiamy sobie cenę i odległość od miejsca pracy, bądź centrum miasta. Jakim człowiekiem jest sam landlord, chcąc nie chcąc, pozostawiamy dziełu przypadku.
Przypadek Basi i Karola z Oleśnicy
Poza sezonem letnich wakacji studenckich (czerwiec – październik) wynajem mieszkania nie stanowi większego problemu. Ofert jest dużo, ceny też przystępniejsze. Jednak Basia i Karol z Łodzi szukali mieszkania we wrześniu. Wspominają to jako ciąg koszmarnych wydarzeń.
- Pierwsze mieszkanie kosztowało 1200 euro, plus kaucja tyle samo – mówi Basia. - Standard bardzo niski, rozlatujące się podłogi, dwie małe sypialnie i "living room" połączony z wnęką kuchenną. Nie było mowy o negocjacjach. Właścicielka uważała, że odległość 30 minut autobusem od centrum jest argumentem bijącym wszystkie inne.
Prawdziwą szkołą życia okazało się jednak spotkanie z landlordką w Tallaght. Domek, jaki oferowała, był nieduży, ale zadbany i przytulny. Cena do przyjęcia. Basia i Karol umówili się telefonicznie na oglądanie domku, po przeczytaniu ogłoszenia w gazecie. Przyszli punktualnie. Tak samo jak prawie 50 osób kłębiących się pod drzwiami. Wszyscy umówieni byli na to samo spotkanie. W momencie otworzenia przez właścicielkę drzwi, ludzie rzucili się do środka, depcząc sobie po piętach. Landlordka z kamienną twarzą rozłożyła na stole dokumenty i krzyknęła w tłum: Who's first? - Zapytałam ją w wielkim zdenerwowaniu czy uważa że to w porządku,  bo to przecież brak szacunku dla wszystkich tu obecnych – wspomina Basia. - Usłyszałam że jak mi się nie podoba, to ona mi pokaże gdzie są drzwi.
Przypadek Renaty i Rafała Bernackich z Piły
Kiedy już uda nam się zamieszkać, czyli wwieźć swoje rzeczy pod jakiś dach z zamiarem zostania tam na dłużej, rozpoczyna się okres pokazywania przez landlorda 'prawdziwej twarzy'. Płaci się najczęściej co miesiąc, z konta lub w kopercie, osobiście lub wirtualnie. Jaki pakiet usług w zamian za nasz czynsz powinien oferować dobry właściciel? Naprawy na czas, uszanowanie naszej prywatności, przyjazne stosunki.
Rafał i Renata wynajęli dom od starszej Hiszpanki, która wydawała się właśnie takim typem landlorda. Niestety. Zaczęło się od kłamstw – w mieszkaniu mieli być sami, oprócz niej samej zajmującej dużą sypialnię. Po dwóch miesiącach  ze zgrozą odkryli że w jednym z pokoi mieszka Angielka, która przychodzi tylko na kilka godzin w ciągu doby, bo bardzo długo pracuje i często jest poza domem. Deklarowane zwierzęta właścicielki to dwa psy, które jak się potem okazało były de facto trzema psami i dwoma kotami. Hiszpanka była osobą bezwzględną w sprawach finansowych. Nie wystarczało jej że pobierała czynsz. Na każdym kroku szukała oszczędności. Kiedy Renata lub Rafał się kąpali, nagle 'psuł się' piecyk i leciała tylko zimna woda; na przyjście mechanika trzeba było czekać całe wieki. Pralka ciągle zapchana była 'brudami', aby odstraszyć wszystkich lokatorów którzy mieliby ochotę sobie coś przeprać, a tym samym podnieść koszt opłat za prąd. Z miłości do pieniędzy kobieta wynajęła własną sypialnię Brazylijczykom, a sama zaczęła sypiać na kozetce w "living roomie". Nauka, jaką z tego okresu wynieśli Rafał i Renata brzmi: nie wynajmuj u starszych, bezrobotnych kobiet, które zawsze znajdą czas żeby stać za twoimi plecami i doprowadzić cię do nerwicy.
Przypadek Macieja i Olgi z Wrocławia
Kiedy nadchodzi dzień, w którym wygasa nasza umowa wynajmu, palącym problemem staje się odzyskanie kaucji. Nie zawsze jest to automatyczne. Małżeństwo z Wrocławia wynajmowało mieszkanie razem ze swoją trzyletnią córeczką. Zostawili je w stanie dobrym, ściany czyste, zagipsowane dziury po gwoździach. Właściciel, działający prze agencję odmówił oddania kaucji, tłumacząc że mieszkanie jest zdewastowane. Sprawa wydawała się beznadziejna, jako że landlord załączył do dokumentów pozostawionych w agencji list do swoich byłych lokatorów z rachunkiem 700 euro za malowanie ścian wewnętrznych mieszkania, plus koszty dodatkowe jakie rzekomo poniósł. Kontaktu bezpośredniego praktycznie z nim nie było, telefonów nie odbierał. Pozostały smsy i walka z wiatrakami.
I wtedy zupełnie niespodziewanie z pomocą przyszła im menadżerka agencji, która zaproponowała skontaktowanie się z firmą PRTB, działającą na terenie całej Irlandii, stającej w obronie skrzywdzonych, zarówno landlordów jak i lokatorów. Jeden sms o treści: "W poniedziałek idę do PRTB" wystarczył, aby landlord oddał większą część kaucji. Metoda szantażu być może nie jest godna polecenia, na pewno jednak ten ruch okazał się skuteczny. A 1200  euro, tyle ile wynosiła kaucja, to wiele godzin ciężkiej pracy Macieja na budowie.
Oczywiście, są landlordzi świetni, życzliwi, gotowi na każde wezwanie przybiec i zajrzeć do zastygłej w bezruchu pralki, dzwoniący z życzeniami na święta, bratający się z Polakami – lokatorami przy piwie, po prostu porządni ludzie. Co robić jednak, kiedy dostanie nam się inny typ, a umowa twardo głosi rok współpracy? Kontakt z firmą PRTB gwarantuje skuteczną pomoc. Pod warunkiem, że znamy angielski i ... mamy rację.